niedziela, 29 marca 2015

"Cała prawda o planecie Ksi. Drugie spojrzenie na planetę Ksi" - Janusz A. Zajdel



Dowódca ekspedycji ratunkowej odkrywa prawdę o planecie Ksi, lecz sam powątpiewa, czy to aby cała prawda. Po powrocie na Ziemię zdaje raport swym przełożonym i znowu leci na Ksi. O tym, co tam zastanie i jak potoczą się losy żyjących w ekstremalnych warunkach kolonistów, nie dowiemy się już nigdy, ponieważ autor książki zmarł.



[superNOWA, 2005]
[Opis i okładka:  http://lubimyczytac.pl/ksiazka/4143/cala-prawda-o-planecie-ksi-drugie-spojrzenie-na-planete-ksi ]





AGA:

Janusz A. Zajdel to ikona polskiej fantastyki socjologicznej, człowiek, który zapisał się na kartach tej literatury na tyle wyraźnie w ciągu dwudziestu lat swojej literackiej działalności, że po jego przedwczesnej śmierci przemianowano ówczesną nagrodę fandomu polskiego Sfinks na Nagrodę im. Janusza A. Zajdla. Jak wspomniałam powyżej Janusz A. Zajdel jest przede wszystkim reprezentantem fantastyki socjologicznej, pisanej w latach 60/70-tych XX w., należy więc zdawać sobie sprawę, że w jego twórczości będą dominowały problemy, zagadnienia i obserwacje odwołujące się do tamtych, trudnych dla Polski czasów. Nie oznacza to jednak, że treść jego książek zdezaktualizowała się w momencie odzyskania niepodległości.

„Cała prawda o planecie Ksi” to typowa powieść szkatułkowa, w której opowieść odnalezionego kosmicznego rozbitka, staje się osią całej fabuły, i przyczynkiem do dalszych wydarzeń. Zacznę jednak od początku. Komandor Sloth, pilot pozaukładowy, którego metryczka drastycznie różni się od jego wyglądu, zostaje wysłany z misją, mającą wyjaśnić, co się stało z Konwojem, który miał dotrzeć na nową planetę. Sloth odnajduje dryfujący statek, a na nim starego człowieka oraz dziennik pokładowy, w którym rozbitek spisał tragiczną historię ekspedycji. Pokrótce, by nie zdradzać całej fabuły, statek „Alfa”, a następnie pozostałe jednostki Konwoju, został przejęty przez grupę terrorystów, którzy zdecydowali się na wprowadzenie nowego ładu społecznego w koloni. Opowieść „11-tki”, bo tak nazywany jest rozbitek, opisuje kształtowanie się nowego społeczeństwa pod wpływem fanatyków opanowanych przez ideę, aż do momentu, który doprowadza go do stanu, zastanego przez komandora Slotha.

Ciężko mi zrecenzować tę książkę Zajdla, ponieważ z jednej strony ukazuje ona mechanizmy tworzenia się społeczeństwa totalitarnego, z drugiej strony jest to pod względem konstrukcji i w sumie nawet realizacji, jeden ze słabszych utworów tego autora.

W posłowiu (SuperNowa, 2005) Maciej Parowski wspomina o proweniencji powieści; miała ona być wypadkową historycznych wydarzeń na świecie związanych z terroryzmem, a frustracją odrzucenia przez cenzora jego książki „Wyjście z cienia”. Napięcie, które odczuwane było w Polsce pod koniec lat siedemdziesiątych i na początku lat osiemdziesiątych, a także czysto osobista, pisarska frustracja, zostały rozładowane przez stworzenie właśnie „Całej prawdy o planecie Ksi”, a gorąca głowa i zawiedzione ambicje, nie są złym motywem do pisania, jednak dzieło potrzebuje później szlifu redakcyjnego, którego tu zabrakło.

Fabuła książki jest prosta jak cep. Misja komandora Slotha jest przyczynkiem do opowiedzenia historii kolonii przez pryzmat spostrzeżeń „11-tki”, dziennik pokładowy ujawnia tragiczne wypadki na pokładzie „Alfy” i na planecie. Zajdel ukazuje cały proces zniewalania społeczeństwa przez grupkę fanatyków, kolejne etapy i metody wprowadzania reżimu za pomocą monopolu informacyjnego i propagandy, ideologii oraz terroru tajnych służb wobec przeciwników rebelii. Rebelianci z „Alfy” przejmują władzę nad społeczeństwem, wykorzystując przewagę i element zaskoczenia, przewrót na szczęście ma prawie bezkrwawy charakter, głównie dzięki temu, że mogą decydować o tym kogo i kiedy wyciągnął ze stanu anabiozy. Kolejnymi cechami charakterystycznymi dla państwa terroru, autokracji i totalitaryzmu, które wprowadził Zajdel do książki są: monopol „tymczasowych” władz na broń, psychologia nienawiści kolonistów wobec Ziemian, fabrykowanie informacji, wyciąganie z anabiozy najmniej inteligentnych jednostek i typowo polski obrazek, czyli żywność i dobra wydawane na bony, o cichym przyzwoleniu na pokątne pędzony bimber nie wspominając. Wszystkie te elementy składają się na kanon państwa totalitarnego. Niestety ten akademicki obraz reżimu, powoduje, że powieść tą czyta się, jak łopatologiczną lekturę szkolną. Konstrukcja fabuły wygląda, jakby całą nienawiść autor przelał względem ówcześnie panującego systemu, wytknął wszystko, a potem za szybko to wydał, by zauważyć, że to takie trywialnie nieskomplikowane.

Niezrealizowana kontynuacja pt. „Drugie spojrzenie na planetę Ksi”, której pomysł Janusz A. Zajdel porzucił z powodu niezadowalającej zaliczki na poczet właśnie drugiej części, doczekała się realizacji, jako efekt przeprowadzonego w 2011 roku konkursu, pod egidą Jadwigi Zajdel, Joanny Zajdel-Przybył i Wydawnictwa superNOWA. W 2014 roku wydano powieść autorstwa Janusza A. Zajdla i Marcina Kowalczyka pt. „Drugie spojrzenie na planetę KSI”.

  • A book set in the future.

Ocena: 4/10

Przesłanie: „Totalitarny powrót do szkoły.”

-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

PATI:

„Cała prawda o planecie Ksi”... jest niczym koszmarny powrót do szkoły, gdzie stawiano przed nami wyzwania w postaci lektur mniej lub bardziej przeczytywalnych. Jak ktoś czytał Orwell'a to nie wiem czy przypadnie mu do gustu kolejne odgrzewanie tego samego kotleta. Mnie niestety nie przypadło.

„Główny” bohater, Sloth (jak idealnie pasujące imię), kosmonauta, przez całą tą książeczkę nie zabłysnął ani razu: ani charyzmą, ani inteligencją, ani błyskotliwymi dialogami. Generalnie nie lubię ludzi, stawiających innych na niższym poziomie - bo są od niego młodsi. A już zupełnie nie cierpię facetów, którym w głowie jest bazowanie na swojej opinii (w tym przypadku rzeczywistego wieku) i zasobności portfela (z powodu wykonywanej pracy). A już zupełnie nienawidzę gnojków, którym w głowie tylko, że zacytujmy książkę, „oczy” kobiet i kolejne zaliczanie zdobyczy. Tego bohatera to też i z premedytacją umieściłam w cudzysłowiu, bo w sumie jakby się zastanowić szczerze zastanowić to do od głównych bohaterów czegoś jednak się oczekuje, prawda? Pan Gnuśny natomiast w tej książce nie zrobił zupełnie nic... Pozwolę sobie pokrótce przedstawić „akcję” tej książki: Sloth ma wakacje, które każą mu dowódcy przerwać, bo musi wyruszyć na akcje ratunkową, a Sloth oczywiście marudzi. Slotha budzą przedwcześnie piloci statku, bo spotykają „obiekt latający” i razem z nimi wkraczają na prom należący do konwoju, któremu wyruszyli na ratunek (ojej). Spotykają tam szalonego mumio-pilota – taki tam żywy, ale martwy, czytają jego dziennik (jakieś 50% zawartości książki) po czym docierają na Ksi gdzie oglądają społeczeństwo, a Sloth decyduje się na powrót na ziemię, bo to przewyższa jego kompetencje. KONIEC. Serio i wcale mi nie jest do śmiechu. Najwięcej akcji jest w dzienniku „11” zwanego też Pradziadkiem i to z niego dowiadujemy się co naprawdę miało miejsce na Ksi, a Sloth ma okazję to potwierdzić i zobaczyć co z tego wynikło. Tylko, czy to ciekawe? Jak dla mnie strasznie toporna antyutopia z aż rażącymi odniesieniami do PRL. Ale potem następuje porównanie Lenina do Chrystusa - jako jedynych bezinteresownych przywódców w historii świata - i no kurza noga, aż mnie przytkało na chwilę. Poezję i literaturę socrealizmu to ja czytałam w szkole jako taką tam ciekawostkę humorystyczną, ale Jezus=Lenin - to już cios poniżej pasa i paskudna podlizka pod cenzurę. Od tego momentu zaczęłam postrzegać Zajdla prawie jako Pradziadka, któremu też na końcu nikt nie wierzył, że „on to wszystko robił dla innych”, a nie był sprzedawczykiem i zdrajcą. I tyle w temacie.

Wyobraźcie sobie eksperyment, gdzie świnkami morskimi są ludzie, którzy wybudzeni ze stanu hibernacji dowiadują się, że Ziemia ich oszukała i nie wyposażyła w żadne ułatwiające kolonizacje akcesoria, a żywności jest tyle co kot napłakał. A do „domu” daleko, bo aż 40 lat lotu. Ale to oczywiście jest kłamstwo wymyślone przez rewolucjonistów, chcących wychować społeczeństwo idealne, którzy dokonują w trakcie lotu na Ksi ataku terrorystycznego i obejmują dowodzenie na statku. Wszelakie przywiezione dobra zostają ukryte, a ludzie stopniowo budzeni i zaganiani do pracy przy minimalnych racjach żywnościowych. Wszyscy są niby równi (ale oczywiście niektórzy są równiejsi, o czym decyduje wytatuowany numer porządkowy na czole). Jakikolwiek opór i próba zdrowego rozsądku była karana i piętnowana. Pierwsi osadnicy ze strachu przyjęli nowe doktryny, ale już każde następne pokolenie, które nigdy nie poznało Ziemi, wyrastało w przeświadczeniu, że tam jest jeszcze gorzej. I tak to wszyscy, choć biedni i zacofani, są szczęśliwi i w przyszłości chcą wyzwolić lud macierzystej Ziemi spod jarzma tyranii... Ot i cała historyjka. A teraz się zapytam: no i? Co dalej? Dobra, przyznaję się, że trochę się złośliwie znęcam nad tym tekstem, bo Zajdel zaczął pisać „Drugie spojrzenie na planetę Ksi”, którego nie zdążył już dokończyć, ale traktując to jako osobny tekst literacki, to ewidentnie brakuje mi jakiegokolwiek rozwiązania, podsumowania... no czegokolwiek. Taka tam opowieść trochę o niczym.

Chcecie? To sobie czytajcie. Ja za Zajdla już raczej nigdy nie chwycę.

  • A book set in the future.
  • A book by an author you've never read before.


Ocena: 2/10

Przesłanie: "Co tam chore społeczeństwo, ja chcę urlopu i lasek."




czwartek, 26 marca 2015

"Kolor Magii" - Terry Pratchett

To już prawie dwa tygodnie od kiedy Mistrz nas opuścił. A ja nadal nie potrafię w to uwierzyć... To był dla mnie cios i nawet nie spodziewałam się, że aż tak wielki. To tak jakby umarła cześć mnie. Ci którzy mnie znają, to wiedzą, że już od dawna nie można mnie rozpatrywać w kategorii fana, ale raczej totalnego pratchettoholika. Kiedy pomyślałam, że wraz z Mistrzem odeszła też Babcia Weatherwax, Śmierć, Vimes i Marchewa oraz Vettinari, to opłakiwałam śmierć nie jednego Wielkiego Człowieka, ale i całego świata... Oni umarli również i nigdy więcej nie dowiemy się, jak potoczyły się dalej ich losy. Och, spodziewam się, że prędzej czy później pojawi się ktoś chcący kontynuować dalej tą opowieść, ale to już nigdy nie będzie to samo, niestety. Na razie czekamy na wydanie ostatniej skończonej książki, „Shepard Crown”, rozwijającej dalsze losy Tiffani aka Akwili. Ale co będzie dalej? NIC.

Myślałam nad tym pomysłem już trochę i zastanawiałam się, czy w ogóle zaczynać... Ale znalazłam tylko jeden sposób na oddanie hołdu Pratchettowi - przeczytanie wszystkiego jeszcze raz od początku. Są książki, które czytałam kilka razy, i są też takie, które jak dotąd miałam w rękach tylko raz. Myślę, że pora na swój sposób pożegnać się z Mistrzem. Dobrze, że to będzie długie pożegnanie.

Nie ośmielam się pisać recenzji, czy opinii o tych książkach, a raczej będzie to emocjonalny dialog bazujący na skojarzeniach i przemyśleniach. Aga na pewno znalazłaby na to jakieś piękne i właściwe słowo rodem ze słownika pojęć literackich :) Na pewno będą też spojlery, bo trudno mi będzie je traktować jako pojedyncze książki bez przeszłości i przyszłości.

Nie ukrywam, że staram się zrobić pewnego rodzaju autoterapię, żeby zagłuszyć ból straty i podziękować Terremy Pratchettowi za 20-letnia obecność w moim życiu. Za to, że jego książki były dla mnie odskocznią od życia codziennego, za to, że pocieszały mnie w najgorszych chwilach mojego życia i sprawiały ze gwiazdka była kilka razy do roku. Dziękuję Mistrzu. Za to wszystko i wiele więcej.


1# Kolor Magii

To pierwsza część słynnego wieloksięgu rozgrywającego się na płaskiej ziemi śmieszna, mądra i cudownie zadowalająca jak wszystkie książki Pratchetta. W odległym, trochę już zużytym układzie współrzędnych, na płaszczyźnie astralnej, która nigdy nie była szczególnie płaska, skłębiona mgiełka gwiazd rozstępuje się z wolna... Spójrzcie...

[Prószyński i S-ka, 1994]
[Opis i okładka: http://lubimyczytac.pl/ksiazka/4560/kolor-magii]










To pierwsza książka Pratchetta, którą przeczytałam i od niej też postanowiłam rozpocząć mój powolny re-read. Szczerze, to długo się zastanawiałam czy lepiej czytać seriami, czy po kolei... dobrze pamiętałam, że pierwsze części zdecydowanie odstają od mojej ukochanej wizji Świata Dysku. Do tego - nie jestem jakąś tam wielka fanką Rincewinda, bo mam innych ulubieńców na Dysku :) Co uważniejsi czytacze zauważą, że nie wymieniłam Rincewinda kilka akapitów wyżej. Z resztą uważam, że pierwsze książki ze Świata Dysku są raczej no cóż... oczywiście wyśmienite, ale w ogólnym rozrachunku są tymi słabszymi. „Kolor Magii” nie jest jednak pierwszą książką Pratchetta, z którą się spotkałam – pierwszą był „Dysk”, którego wtedy po prostu nie zmęczyłam i musiałam do niego wrócić dopiero po wielu latach, by móc ją odhaczyć jako przeczytaną.

Pamiętam, jak koleżanka pożyczyła mi ”Kolor Magii” od razu z „Blaskiem Fantastycznym” - mówiąc: "przeczytaj są świetne". I były. Wtedy jednak miałam lat 14. Prychałam i śmiałam się jak głupia i po dwóch dniach poprosiłam ją o dalsze części, których wtedy nie było jeszcze za wiele w Polsce. Całkowicie i totalnie pokochałam... Bagaż <3 Jednakże dokładnie w tym samym czasie przeczytałam też „Nudę Pierścienia”, cykl o Kedringernie i „Katarem i magią”, dlatego choć z przyjemnością czytałam kolejne książki Pratchetta, to nie zostałam jeszcze ich wielką fanką. Jak trafiło mi coś do ręki - to nie odmawiałam, zaadoptowałam też częściowo ich styl, ale oczywiście na bardzo niskim levelu i nieudolnie :) Nawet moje prace klasowe przeszły totalne przeobrażenie, a do tego zaczęłam razem z koleżanką pisać humoreskę o Robin Hoodzie i na niej się też nie skończyło.

Teraz czytając po wielu latach ponownie "Kolor Magii" (chyba po raz 5 lub 6 w życiu), nie sposób nie odnieść wrażenia, że to taka tam zabawna opowiastka przygodowa dla młodzieży i nie ma w niej drugiego dna tak, jak w późniejszych jego dziełach. Chociaż, czy na pewno? Tym razem podeszłam do czytania bardzo metodycznie i powoli, robiąc górę notatek i znalazłam w niej przemyconych kilka smaczków, ale do tego jeszcze dojdziemy. Niemniej jest faktem, że to bardzo lekka pozycja, która choć przesycona humorem - nie wymaga zbyt wiele od czytelnika.

Oczywiście nie ma w tym nic dziwnego, że Świat Dysku od „Koloru Magii” bardzo się zmienia i ewoluuje, a postacie popełniają błędy i są opisane w sposób, którego pewnie potem się wstydzą :) Co by nie być gołosłownym, biegnę już z przykładem „podbródków Vettinariego na upierścienionych dłoniach”. Czy: Vettinari częstujący interesantów: „konserwowymi szkarłupniami, kandyzowaną meduzą, czy rozgwiazdą w cukrze”. Późniejszy Vettinari, co najwyżej poczęstowałby Wodą i Chlebem oraz przytulną Celą, a o znajdującym się tam rezydencie szybko by zapomniał. Takie „kiksy” bez problemu odnajdzie uważny czytelnik i potrafią one trochę zniechęcić do tych początkowych części Świata Dysku. Zdaję sobie sprawę, że pisząc „Kolor Magii” Pratchett nie podejrzewał pewnie, że poza tą pozycją pojawi się jeszcze ponad 40 kolejnych, więc nic dziwnego, że pojawiają się pewne nieścisłości. Mnie osobiście one, no cóż... drażnią :) Na przykład Śmierć (dzięki Bogom mówiący już od pierwszej książki odpowiednio DUŻYMI LITERAMI) – zaskoczył mnie jak: „wziął duszę Greicha, ugniatał ją aż stała się punktem bolesnego blasku”, a potem ją połknął – a to raczej niecodzienne zachowanie jak na znaną nam Śmierć. A w innym miejscu spotkałam się ze zdaniem, że „juki Śmierci są wypchane, ale nie mają żadnego ciężaru”, co by wskazywało na to, że właśnie tam przewożone są dusze, które Śmierć zabiera – to także jest dość ciekawe. Jest też napisane, że po Magów Śmierć musi przyjść osobiście (choć po Rincewinda na samym końcu przysłał Demona Skrofuła), a nie przysyłać swoich zastępców: Zarazę albo Głód, ale do tego pewnie wrócimy jeszcze przy okazji czytania „Muzyki Duszy”. Inne ciekawostki, które spotykamy w „Kolorze Magii„ to: Wydział Medycyny oraz Wydział Pomniejszych Bóstw na Niewidocznym Uniwersytecie; Gildia Graczy; za barem „Rozbitego Bębna” stoi mały troll; że istnieją gryzonie zwane szczurami pocztowymi; wspomniane są gnolle, gnomy i skrzaty; a np. trolle po śmierci rozsypują się w żwir... Wszystko to mnie zaciekawiło i postaram się to zweryfikować podczas czytania kolejnych książek z cyklu.
Zaskoczyła mnie także pewna niekonsekwencja, którą pewnie będę śledzić przez dalsze części – na samym początku, czarno na białym jest napisane, że Mag nie może wypowiedzieć liczby osiem; za to już pod koniec książki w zwykłej rozmowie z Dwukwiatem - Rincewind wyjaśnia turyście jak działa Latacz z Krull - i bez zająknięcia mówi, że potrzeba do tego ośmiu magów rangi czwartej... Czyż to nie ciekawe zjawisko? W ogóle w całej książce Rincewind wypowiada „osiem” dwa razy i aż nie mogę się doczekać czy złapię na tym też i innych Magów. No co? Każdy ma jakieś hobby :)

W przedmowie do wydania jakie posiadam (koszt książki to tylko 17 zł!) napisano, że Pratchett pytany, czy wierzy w magię, odpowiada, że więcej magii znajdzie się w zwyczajnym domowym komputerze, niż na sabacie czarownic, jednakże wielu ludzi poważnie traktuje czary, ale on sam wierzy w cywilizację technologiczną. Tu taki mały p.s. – swoje książki Sir Terry w danym czasie oddawał wydawcy na dyskietkach – co uznałam za absolutnie urocze :) Ale wracając do słów samego Mistrza – jest to jakby podsumowanie tej książki. Rincewind miał nadzieję, że magia w Imperium Agatejskim skąd pochodzi Dwukwiat działa jakoś „lepiej”, że potrafią np. „zaprząc błyskawicę”. O wiele łatwiej było również Rincewindowi wyobrazić sobie samolot, niż latającego smoka, w którego jakoś nie potrafił uwierzyć. Można więc uznać, że Rincewind to pierwszy i chyba jedyny Mag na całym Świecie Dysku, który wierzy, że istnieje coś lepszego niż ogólnie panująca magia – a my potrafimy to nazwać – to technologia. Zresztą z opisów Rincewida każdy Mag na Świecie Dysku naprawdę łatwo nie ma. Czas jaki trzeba poświęcić na nauczenie się najprostszego zaklęcia to minimum trzy miesiące, które po wypowiedzeniu / użyciu znika, a po śmierci Maga wszystkie niewypowiedziane zaklęcia się same wypowiadają. Do tego jeszcze Starsi ujarzmili magię i zmusili ją do przestrzegania Prawa Zachowania Rzeczywistości, co pokrótce można wytłumaczyć, że wysiłek do osiągnięcia celu nie zmienia się niezależnie od użytych środków. Stworzenie samej iluzji szklanki jest proste, bo wymaga ona tylko subtelnej gry świateł, ale za to podniesienie prawdziwej szklanki, wymaga kilku godzin przygotowań, jeśli Mag nie chce by prosta zasada dźwigni wycisnęła mu mózg przez uszy. Do tego sama magia nie umiera - tylko stopniowo zanika, a z ksiąg napisanych przez Magów - po ich śmierci stopniowo wycieka. I tutaj moje pytanie - najbardziej magiczną księgą na dysku jest OCTAVO, która należała do samego Stwórcy, to czy to oznacza, że Stwórca nie żyje skoro ciągle wycieka z niej Magia? To pytanie pojawiło mi się znikąd i nie wiem, czy nie posunęłam się za daleko w przypuszczeniach.

Na sam koniec chciałabym się z Wami podzielić kilkoma cytatami, które utkwiły mi w pamięci w trakcie czytania:

Kring – magiczny miecz wykuty z błyskawicy, należący do Hruna Barbarzyńcy, powiedział takie oto mądre słowa: „Sam jesteś swoim największym wrogiem, Rincewindzie” i teraz odnieśmy to do nas samych. Ile razy strach sparaliżował nas przed zrobieniem czegoś, albo zepsuł nam radość przeżywania jakieś sytuacji? Na przykład ja mam lęk wysokości (czy jak mawia Ricewind – lęk gruntu, bo to nie wysokość zabija :) i pamiętam jak mój Misio zaproponował wyjście przez okno na rusztowanie, które nam postawili z okazji zapędów ociepleńczych bloku. Wyjść – wyszłam, ale wszystko co pamiętam, to wcale nie romantyczną atmosferę oglądania zachodu słońca i słodkie wyznania, ale paniczny strach, przez który po minucie już byłam z powrotem w środku hiperwentylując. Albo jak mój Misiasty skakał na bungee i zaproponowano mi, żebym z nim wjechała na te 83 metry w ramach towarzystwa; co oczywiście wyśmiałam. Takie przypadki mogłabym wymieniać garściami :) A dotyczy to tylko jednego mojego lęku z wielu... :D

Trudno jest mi też nie zgodzić się z samym Rincewindem, który twierdzi: „Poznałem już emocje i poznałem nudę. Nuda była lepsza”. Bogowie, jak ja kocham moje nudne życie! Stresy i takie tam to jak mam codziennie w pracy, a w domu to kocham spokój i rutynę. Kiedyś nie usiedziałam w domu ani godziny spokojnie, a teraz najlepszy sposobem na weekend to wieczór z książką/serialem/filmem, ewentualnie od czasu do czasu jakaś domówka, czy inne planszówki. Wszystko co mi jest niezbędne do życia można streścić w jednym obrazku (mojego autorstwa):
I święty spokój!
I internet :D

Na sam koniec zaprezentuje nam się sam Śmierć: „ ALE WRESZCIE ZROZUMIAŁEM, ŻE PRĘDZEJ CZY PÓŹNIEJ KAŻDY UMIERA. WSZYSTKO UMIERA W SWOIM CZASIE. MOŻNA MNIE OKRAŚĆ, ALE NIE MOŻNA MI NICZEGO ODEBRAĆ”


Żegnaj Mistrzu po raz pierwszy.

wtorek, 24 marca 2015

"Piętno rzeki" - Patricia Briggs

Zmieniająca się w kojota Mercy Thompson wie, że jej wspólne życie z jej partnerem, Alfą wilkołaków Adamem, nigdy nie będzie nudne, ale nawet ich wesele nie poszło zgodnie z planem. Niemniej jednak, dziesięciodniowy miesiąc miodowy na brzegi rzeki Columbia, gdzie są zupełnie sami, tylko ich dwoje, powinien to nadrobić. Ale podróż – i ich odpicowana przyczepa – jest prezentem od rasy fae. A nic, co związane z tą rasą, nie przychodzi z łatwością i bez ograniczeń…

[Fabryka Słów, 2015]
[Opis i okładka: 
http://lubimyczytac.pl/ksiazka/93896/pietno-rzeki]






AGA:

Patricia Briggs, to amerykańska pisarka znana z książek z serii o Mercedes Thomson, które powstały na fali egzaltacji nie tyle urban fantasy, co wilkołaczych, wampirzych, a nawet zombicznych amantów. Pierwszy tom serii wydany został dwa lata po K. Harrison „Przynieście mi głowę wiedźmy”, a rok po premierze „Zmierzchu” S. Meyer. Aktualnie, po trzech latach od wydania „Zrodzonego ze srebra”, na rynku polskim ukazał się szósty tom serii - „Piętno rzeki”.

Mercedes Thompson, jak pięknie zostało to określone, nigdy nie zaczyna nadnaturalnych rozrób, natomiast zawsze je kończy. Przyciąga paranormalne kłopoty jak magnez, tym bardziej, jako awatar Kojota, ma skłonności do wprowadzania nie tyle chaosu, co zmian. We wszystkich tomach bohaterka wpada w tarapaty, z których udaje jej się zawsze z mniejszymi, bądź większymi obrażeniami, wyjść cało. „Piętno rzeki” pod tym względem nie różni się od innych części.

Adam i Mercy połączeni zostają węzłem małżeńskim, a więc książka rozpoczyna się bardzo słodkawo i romantycznie. Zaciekawił mnie jeden aspekt tego wydarzenia, a mianowicie nie występuje w powieści problem akceptacji wilkołaków i istot magicznych przez Kościół, rozumiem, że to nie tej klasy powieść, by prowadzić dywagacje religijne, ale jednak brak konfliktu pomiędzy Kościołem, a istotami nadnaturalnymi z jednej strony jakby uprawomocnia ich istnienie w świecie ludzi, z drugiej jednak strony jest to nierealna akceptacja, a autorka zamyka sobie w ten sposób możliwość wprowadzania ciekawego wątku, np. świętej inkwizycji. Wracając jednak do treści książki; Mercy i Adam udają się w podróż poślubną, a gdzie? Wilkołak w Paryżu? Kojot na Akropolu? Egzotyczne plaże tylko dla futrzaków? Nie, to byłoby zbyt romantyczne, dlatego udają się w niedalekie strony, zresztą bliskie autorce, na kemping stworzony przez królową wróżek, z przyczepą kempingową pożyczoną od wujka Zee, który sam to wszystko zaproponował. A przecież w poprzednim tomie wyraźnie podkreślono, aby nie pożyczać, nie prosić o pomoc, czy przysługę istot magicznych. Oczywiście książka byłaby totalnie stracona dla czytelnika, który nie pała miłością do sielankowych opisów pożycia małżeńskiego, dlatego w końcu po około 120 stronach pojawia się pierwszy domniemany trup i pierwsza prawdziwa, aczkolwiek oddychająca ofiara, na pocieszenie dodam, że z odgryzioną stopą, a raczej jej brakiem. Jak to w świecie Mercy bywa, okazuje się, że wujek Zee nie bezinteresownie oddał im do dyspozycji przyczepę. Małżeństwo Hauptmanów musi dowiedzieć się, co grasuje w rzece, dlaczego Mercy ukazuje się duch ojca, a także pozbyć się piętna rzeki i spróbować przy tym nie zginąć.

Niestety szósta część przygód kojocicy okazała się, jak dotąd, najsłabszym tomem w serii. Znakomitą część książki stanowią wewnętrzne dywagacje Mercedes na różne tematy, najpierw dotyczące ślubu, a następnie jej poczucia braku przynależności, niedostosowania do grupy i inne bolesne postraumatyczne pseudopsychologiczne roztkliwianie się nad sobą. Konstrukcja powieści została oparta na prostym i konwencjonalnycm schemacie; Mercy wpada w tarapaty, musi rozwikłać, powiedzmy, że tajemniczą zagadkę, następnie ratuje świat. Efektem pracy autorki nad tym tomem jest wielki niedobór wszystkiego, czym książki z tej serii odróżniały się od innych, a mianowicie; prawdziwej tajemnicy, niespodziewanych zwrotów akcji, bogatego tła magicznego. Patricia Briggs, jakby idąc po łatwiźnie, uczepiła się pochodzenia Mercy, jej domieszki krwi indiańskiej i całą fabułę oparła na tym wątku. Powieść mogłaby zostać uratowana, gdyby nie postać potwora wodnego ukształtowanego na wzór chińskich smoków oraz magicznego ołtarza odlanego z betonu na kształt Stonehenge. Rozumiem, że kultura Ameryki Północnej to głównie kiczowaty zlepek wielu kultur, że w Maryhill, rzeczywiście istnieje taka replika kręgu megalitycznego, że zbiory Muzeum Sztuki w Maryhill, najprawdopodobniej autorka opisywała z autopsji, ale to jednak za mało. Wszystko, co zostało zaczerpnięte z bogactwa kultury Indian jest powierzchowne i płytkie, dlatego cała historia jest po prostu słaba.

„Piętno rzeki”, gdyby nie sentyment do bohaterów całej serii, uznałbym za szmirę. Historia Mercy w tej powieści jest naciągana, płytka, prosta jak cep i stereotypowa. Jako miłośniczka książek Patricii Briggs, mam ogromną nadzieję, że w kolejnych tomach odżyje duch prawdziwego talentu pisarki, inaczej uznam, że należało zabić bohaterkę w piątym tomie.

  • A book published this year.
  • A book with nonhuman character.
  • A book by female author.
  • A book set in different country.
  • A book with magic.
  • A book that was originally written in a different language.



Ocena: 3/10

Przesłanie: „Nie miałam pomysłu, a tam wezmę trochę indiańskich wierzeń, dorzucę Stonehenge, zamieszam miłosną pałeczką i Mercy stanie się pogromczynią chińskiego smoka. Fani wszystko łykną, a co tam.”