niedziela, 25 stycznia 2015

"Cudzoziemiec w Olondrii" - Sofia Samatar


Jevick, syn handlarza pieprzu, wychowywał się na opowieściach o Olondrii, odległej krainie, gdzie ksiąki – niezwykle rzadkie w jego ojczyźnie – są czymś często spotykanym. Po śmierci ojca Jevick wyrusza zamiast niego na coroczną wyprawę handlową do Olondrii. Jego życie wydaje się bliskie doskonałości, ale gdy raduje się Świętem Ptaków, zaczyna go prześladować duch niepiśmiennej dziewczyny z jego ojczyzny.
Zdesperowany Jevick szuka pomocy u olondryjskich kapłanów i staje się pionkiem w rozgrywce między dwiema najpotężniejszymi frakcjami w imperium. Pojawia się groźba wojny domowej. Jevick musi stawić czoło duchowi i poznać jego historię. Ta próba stanowi wyzwanie dla jego wyobrażeń o sztuce i życiu, o domu i wygnaniu...

"Zwróćmy uwagę na tę oszołamiającą i świetnie napisaną powieść. Debiutancka książka Sofii Samatar jest jednoczeście fascynującą epicką fantasy, jak i wyrazem miłości do opowieści, poezji oraz języka. Samatar pisze jak dziedziczka Ursuli K. LeGuin oraz Gene’a Wolfe’a" – Kelly Link

"Opowieść o duchach i książkach, o zdradzie i tajemnicy, niezwykle pomysłowa i pięknie napisana" – Jeffrey Ford

"Wspaniały styl, piękny, zmysłowy i precyzyjny – historia o duchach w stylu Prousta" – Paul Witcover


[Wydawnictwo MAG, 2014]
[Okładka i opis: http://lubimyczytac.pl/ksiazka/224136/cudzoziemiec-w-olondrii]

AGA:

W serii „Uczta Wyobraźni” wydawane są zawsze pozycje, które odróżniają się od głównego nurtu fantastyki, powiedzmy popularnej. Jest to seria, która nie każdemu przypadnie do gustu, i nie każda pozycja zachwyci swą obcością literacką. Tak czy inaczej Sofia Samatar i jej styl snucia opowieści, idealnie wpisuje się w kanon tej serii. Sama autorka na polskim rynku jest absolutnie nie znana, a jej egzotycznie brzmiące nazwisko, maskuje fakt, że jest to amerykańska pisarka o wielkim kunszcie pisarskim. Sofia Samatar według biografii pochodzi z rodziny świetnie wykształconej pod względem literackim; jej ojciec jest nauczycielem, historykiem i pisarzem somalijskim, a mama nauczycielką i mennonitką pochodzenia niemiecko-szwajcarskiego, autorka zresztą wspomina w "Podziękowaniach": Rodzicom, którzy przekazali mi miłość do słów, sama z resztą zdobyła wyższe wykształcenie z zakresu literatury i języków afrykańskich. Dlaczego o tym wspominam? Ponieważ patrząc na dom rodzinny, w którym się wychowała oraz studia, które ukończyła, wiadomo skąd pojawia się w pisarstwie Samtar taka poetyczność i dbałość o język. A dbałość o słowo pisane zabrało jej dwanaście lat życia, które poświęciła na napisanie i udoskonalenie „Cudzoziemca w Olondrii”.

W Imperium Olondrii istnieją Wyspy Herbaciane, na tyle odległe od stałego lądu, że kulturowo i religijnie stanowią całkiem odmienne społeczeństwo. Pomiędzy wysepkami, jest jedna Tinimavet, gdzie ludność nie jest zbyt liczna, osad jest mało, a ludzie żyją zgodnie z tradycją przekazywaną z pokolenia na pokolenie. Na tej wysepce jest sobie Tyomem, wioska, w której stoi piękny, strzelisty budynek z żółtego kamienia, będący dumą jego pana, właściciela plantacji pieprzu. Tu rozpoczyna się historia Jevicka, który jest synem handlarza pieprzem i Kiavet, drugiej żony, wyznawczyni dawnych wierzeń oraz bratem opóźnionego psychicznie Joma. W tym świecie patriarchalnej władzy, gdzie miłość do ziemi jest najważniejsza, Jevick otrzymuje prezent, a mianowicie edukację z rąk olondryjskiego nauczyciela Lunre'a, który nie tylko uczy chłopca języka olondryjskiego, ale zaszczepia mu miłość do książek i słowa pisanego, daje mu dar – pismo i cyfry. Po śmierci ojca Jevick udaje się do Bainu, Pozłacanego Domu, Niezrównanego Miasta, gdzie kontynuując prace ojca, zawozi pieprz na sprzedaż, a jednocześnie raduje się, że w końcu dotarł do miejsca, o którym jak dotąd mógł tylko marzyć: Marzyłem o szerokich ulicach wypełnionych łoskotem kół wozów, o tłocznych targach, mostach, bibliotekach, ogrodach, domach rozkoszy, o wszystkim, o czym czytałem, lecz czego nigdy nie widziałem na własne oczy, co znajdowało się gdzie indziej. Pozbawiony kurateli ojca, napawa się Bainem, a także bierze udział w Święcie Ptaków, które odmienia jego dotąd dość beztroskie życie. Ta jedna noc, szaleńczy pochód, radosne szaleństwo powoduje, że zapada na tajemniczą chorobę, którą jedni traktują jak skazę na duszy, a drudzy czczą, jak świętość. Jevicka nawiedza duch dziewczyny, którą spotkał w drodze do Olondrii, a która zmarła na kyitnę, okrutną, wyniszczającą chorobę. Z powodu tych objawień popada w tarapaty, a jego podróż przez świat olondryjskiej polityki i walki o władzę religijną, dopiero się rozpoczyna.

Czytając „Cudzoziemca w Olondrii, czyli kompletny pamiętnik mistyka Jevicka z Tyomu” nie zawiodłam się na tym, co zadecydowało, że po tą książę sięgnęłam, a mianowicie na języku, którym został on napisany. Sofia Samatar pięknie snuje swoją opowieść, którą nazwałabym typem slow-read, nie można jej bowiem „łyknąć”. Tak, jak w przypadku Catherynne Valente, proza Samatar pozwala na smakowanie samego czytania. I w przeciwieństwie do twórczości Valente, po przeczytaniu siedemdziesięciu procent powieści, obawiałam się, że nie pozostanie mi nic do wychwalania w tej książce, poza językiem. Fabuła bowiem mało tego, że toczy się powoli, to jest dość nużąca, a sam bohater poddaje się biegowi wydarzeń. Czytelnik również zostaje poniekąd zmuszony właśnie do poddania się tej historii i wykazania zarówno cierpliwości, jak i zaufania wobec autorki. „Cudzoziemiec w Olondrii”, to jedna z tych książek, którą należy przeczytać do końca, aby docenić jej wartość, bowiem dopiero w trzech czwartych książki, poznajemy historię nie tylko Jissavet z Kiem, spotkanej na pokładzie Ardonyi, chorej na kyitnę dziewczyny, ale także miłosny dramat Mirosa, krewnego kapłana Avalei i towarzysza podróży Jevicka. Cała powieść przesycona jest anadenedet, czyli opowieściami życia, różnych osób spotkanych przez głównego bohatera, historią Lunre'a, który opuścił nagle Baim, czy Tialon, jego ukochanej, jednak anadenet Jissavet jest najważniejsza, jej vallon, książka o jej życiu, staje się jej jut, duchem opiekuńczym, którego jako hotun, nie posiadała. „Cudzoziemiec w Olondrii” przede wszystkim jest pięknie snutą opowieścią o targanej wewnętrznym konfliktem religijnym Olondrii, ale jest to też historia o mezaliansie Mirosa i poszukiwaniu swojego miejsca w świecie, ale także jest to opowieść o niesprawiedliwości społecznej panującej na Kiem, gdzie hotuni pogardzani są przez uprzywilejowanych mieszkańców i o prześladowaniu chorych na kyitnę.

Należy wspomnieć o jeszcze jednym ważnym bohaterze powieści Sofii Samatar, a mianowicie o wszechobecnych książkach. Vallon (książka) została wprowadzona do świata Jevicka na wyspie Tinimavet, gdzie nikt nie znał liter, ani liczb, przez olondryjskiego nauczyciela Lunre'a, który mozolnie uczy chłopca najpierw liter, a potem ukazuje mu piękno powieści, poematów i wierszy, i właśnie te utwory towarzyszą Jevickowie później podczas całej podróży po Olondrii, snują się pomiędzy wierszami, wzbogacając świat powieści. Książki w powieści Samatar odgrywają bowiem ważną rolę, stają się przyczynkiem do rozważań autorki o wpływie wykształcenia i umiejętności czytania i pisania na status grup społecznych, ukazuje świat, w którym umiejętność czytania wykorzystywana jest do sprawowania władzy przez oligarchię, gdzie prawo stanowi, że jedynie poprzez księgi można rozmawiać ze zmarłymi, że wiara Avalei, gdzie dopuszcza się mistyczne kontakty z aniołami, są zakazane. I tak wybór, jaki stoi obecnie przed Olondrią, jest prosty:zimny papier czy żywe ciało?.

Sofia Samatar zapowiedziała kontynuację powieści, która ma się ukazać w 2016 roku pt. "The Winged Histories". Zdecydowanie sięgnę po kolejną powieść tej autorki, która może nie dorównuje Catherynne Valente w tworzeniu wielowarstwowej fabuły, a nawet w języku nie jest aż tak sprawna, ale zdecydowanie potrafi oczarować i zaskoczyć. Polecam ją z czystym sumieniem osobom lubiącym zagłębiać się w historie ubarwione pięknem słów.

  • A book that was originally written in a different language
  • A book by female author
  • A book with magic
  • A book by an author you have never read before
  • A book that was originally written in a different language

Ocena: 9/10

Przesłanie: ...jedyną pociechę znajdowałam w swych książkach, w których spacerowałam jak Dziecko albo świeciłam w Mroku jak Ćma - esencja miłości do książek i pięknego słowa.



wtorek, 20 stycznia 2015

"Wilk" - Katarzyna Berenika Miszczuk

Sprawdź, co się wydarzyło przed Zmierzchem! Margo Cook to zwyczajna nastolatka. Pewnego dnia przenosi się razem z rodzicami z Nowego Jorku do miasteczka Wolftown położonego w głębi olbrzymiej puszczy. Od przeprowadzki dręczą ją koszmary, w których ucieka przez las przed groźnym prześladowcą. W szkole poznaje lekko zwariowaną Francuzkę Ivette Reno oraz intrygującego outsidera Maksa Stone'a. Jaki mroczny sekret skrywa Max? Jaki mroczny sekret skrywa Wolftown? Czy sny Margo mają z tymi zagadkami jakiś związek? Być może poznamy odpowiedź, gdy na niebie pojawi się księżyc w pełni...

[Wydawnictwo W.A.B., 2013]

[Opis i okładka: http://lubimyczytac.pl/ksiazka/167157/wilk]




PATI:

Katarzyna Berenika Miszczuk to bardzo młoda autorka, której nie sposób nie podziwiać. W wieku 15 lat napisała „Wilka”, a w 3 lata później trafił on na półki księgarń - co jest sporym wyczynem zwłaszcza w tak młodym wieku - wiadomo, że wydawcy wolą promować znane nazwiska dorosłych pisarzy, licząc na większą sprzedaż. Przeglądając FB czy portal Lubimyczytac widać jednak, że książka zdobyła sporą popularność wśród młodych czytelników, do których jest głównie skierowana.
Ja swoją przygodę z tą autorką zaczęłam od „Ja, Diablica” i reszty serii o Wiktorii Biankowskiej, a potem przeczytałam „Drugą Szansę”. I w każdej kolejnej pozycji widzę spory potencjał i także to, jak te książki zmieniają się razem z wiekiem autorki. Pragnę ogłosić, że moim zdaniem rośnie nam prawdziwa dama Polish Urban Fantasy, która dzięki swojej ciężkiej pracy pisze coraz lepiej i rozwija swój warsztat pisarski. Na razie jeszcze nie stroni ona od banałów i nieskomplikowanego języka, ale z książki na książkę jest coraz lepiej. Już nie mogę się doczekać tych rewelacyjnych pozycji – bo mam przeczucie, że będą, choć musimy na nie jeszcze trochę poczekać. Niestety jak wynika z informacji na oficjalnym fanpage'u Miszczuk - według wydawcy „fantastyka się źle sprzedaje” i możemy się spodziewać raczej thrillerów medycznych w jej wykonaniu.

Wiedząc w jakim wieku autorki został napisany „Wilk” - debiutancka powieść - z oporami sięgnęłam po nią, bojąc się tego, co tam będzie. I rzeczywiście początek, jak już pisałam, jest przerażający, ale potem w miarę czytania zaczynamy bawić się po pachy. Oczywiście w ten pobłażliwy sposób, bo raczej nie ma w niej zabawnych dialogów... w sumie to trudno nawet mówić o dialogach... OK, ok jest historia jest banalna. Bardzo :) Jest skrótowa, jest napisana maksymalnie uproszczonym kolokwialnym językiem i prostymi krótkimi zdaniami. Ale ma w sobie coś - ma potencjał. Gdyby ją napisać jeszcze raz: poprawniej, płynniej, dorzucić opisy i brakujące sceny... Poprawić dialogi... Rozwinąć akcje, przemyśleć dokładnie, wyrzucić to całe The Calling pojawiające się co stronę... Hm... W sumie, to literacko jest bardzo kiepsko. Ale co tam :) książka jest zabawna i nieźle się przy niej naśmiałam.

W „Wilku” główna bohaterka - Margo zostaje zmuszona do wyprowadzki w połowie 2 klasy liceum z pięknego Nowego Yorku i przeniesienia się do zapadłej dziury – Wolftown. Już pierwszego dnia szkoły zwraca uwagę na chłopaka, o pięknych oczach i blond włosach, któremu nie udało się jej za bardzo przyjrzeć – tak wiem - brzmi to jakoś głupio i znajomo... Ma jedną lekcję z Panem Przystojniakiem, który ewidentnie ją unika i nie odpowiada na jej pytania... on ją ratuję spod kół samochodu... No, ale w końcu nasza Margo przełamuje jego opór i zostają parą – tak drodzy państwo – to prawie jak „Zmierzch”. Co więcej - Margo identycznie jak Bella Swan – jest także pechowcem, jak jest na drodze korzeń, to się potknie o niego. Pasma nieszczęścia, które za sobą ciągnie są niezliczone, ale to chyba niezamierzony zamysł autorki, żeby zrobić z niej aż taką sierotę. I tyle w sumie, dzięki bogom, „zmierzchopodobieństw”, bo reszta jest już zupełnie inna. Spodziewam się jednak, że niektórym to wystarczy zapewne, żeby rzucić książką w kąt :) Mnie prawie starczyło, ale cieszę się jednak mimo wszystko, tego nie zrobiłam.

Bo Margo - jest zabawna do łez! Jest rozczulająca w swojej naiwności i głupocie wieku nastoletniego. Jest dokładnie taka, jak ja, gdy byłam w jej wieku :D Zadziorna i nie myśląca co mówi i do kogo. A głupoty, które „myśli" - narracja pierwszoosobowa, są po prostu urocze. Tak moi drodzy. Też taka kiedyś byłam. Wierzyłam, że wszytko mi się uda – bo przecież tak zawsze jest, skoro ja czegoś chcę, to tak będzie! Największym dramatem było w tym okresie w co się ubrać i jak przekonać rodziców, żeby puścili mnie na imprezę czy koncert :). Miejscami, dzięki tej książce, wpadałam w głęboką zadumę i chichotałam do własnych wspomnień. Za moich czasów takie dziewczyny jak Margo nazywano właśnie metalami - ja z dumą nosiłam swoje glany, skórzaną kurtkę i kostkę (ale bez naszywek zespołów - bo to uważaliśmy za pozerstwo). No i w życiu nie przyznałabym się do słuchania The Calling (dla osób nie kojarzących – zespół jednego utworu „Wherever i will go”) - ale cóż, inne czasy :D

Szkodą dla tej książki jest niewątpliwie to, że dzieje się to w Stanach – jakby autorka naoglądała się filmów i seriali na temat amerykańskich nastolatków i zastosowała to wszystko w praktyce – mamy więc wizytę u dyrektora w dniu rozpoczęcia szkoły, dostanie szyfru do szafki, przydzielenie planu lekcji z obowiązkową wizytą w sekretariacie... ile razy wałkowało się już ten utarty schemat? Fakt, że trudno by było uwierzyć w wilki - ludzi biegające radośnie po np. Kaszubach czy Parku Oliwskim, ale w sumie... czemu by nie? Dlaczego same fajne nadnaturalne zjawiska mają dziać się tylko w Stanach?

Na pewno nie jest to książka dla każdego – śmiem twierdzić, że Aga by jej nie zmęczyła, a gdyby nawet to w recenzji rozniosłaby ją na strzępy. Mnie się podobała ze względu na Margo i sentymentalną podróż, która mi ta pozycja sprezentowała. Ale nie każdy jest mną i nie każdy odnajdzie siebie w postaci głupiutkiej głównej bohaterki, więc przy decyzji, czy czytać, czy nie trzeba się mocno każdorazowo zastanowić.

Dzięki tej pozycji na mojej liście wyzwaniowej 2015 można określić:
  • A book written by someone under 30
  • A book with a one-word title
  • A popular author's first book
  • A book set in high school 
  • A book with nonhuman charakters
  • A funny book (dla mnie była śmieszna :)
  • A book by a female author



Ocena: 2 (styl pisarski i akcja) + 3 (za wszystkie za wspomnienia i świetną zabawę) / 10

Przesłanie książki: „Wilki nie mówią, wilki mruczą”  


czwartek, 15 stycznia 2015

"Gorący Lód" - Nora Roberts

Egzotyczna sceneria Madagaskaru, piękna młoda kobieta i atrakcyjny, choć niebezpieczny mężczyzna, walka z dziką przyrodą i pozbawionymi skrupułów ludźmi tworzą doskonały koktajl sensacji i romansu...
Whitney MacAllister wraca do Nowego Jorku po niezbyt udanym pobycie w Paryżu. Cóż jeszcze może zadziwić młodą i piękną dziedziczkę olbrzymiej fortuny? Ekskluzywne kluby, weekendy na Martynice, towarzystwo sławnych i bogatych to dla niej chleb powszedni. Dopiero kiedy los styka ją z mężczyzną o bardzo podejrzanej profesji i reputacji, dziewczyna odczuwa dreszczyk emocji. Wkrótce jednak to, co wydawało się zabawnym przerywnikiem w udanym życiu, zmienia się w niebezpieczną przygodę. 


[Wydawnictwo Świat Książki, 2006]
[Opis i okładka: http://lubimyczytac.pl/ksiazka/244108/goracy-lod]

PATI:

Czasami są takie momenty w życiu każdego pożeracza książek, że ma ochotę się odprężyć i przeczytać coś nie skomplikowanego i pozytywnego, przy czym nie trzeba używać mózgu. Ja w takich momentach sięgam po Norę Roberts. Nie wiem nawet ile już jej książek przeczytałam - będzie to pewnie w dziesiątkach, ponieważ dzięki niej naprawdę odpoczywam. Pani Roberts to dla mnie niekwestionowana królowa romansów, która płodzi swoje książki w zastraszającym tempie. I jak to bywa właśnie w takich sytuacjach - książki lepsze, gorsze i te rewelacyjne. Ja zdecydowanie jestem fanką tych nowszych powieści (gdzie jest internet i telefony komórkowe :D), są one zdecydowanie dłuższe i widać ciągle rozwijający się warsztat pisarski.
Tym razem jednak kryterium wyboru pozycji „Gorący Lód” („Hot Ice”) była nie chęć odpoczynku umysłowego (chociaż „Smoczy Tron" mnie trochę zmęczył), ale antonim - chciałabym mieć tą listę z wyzwaniem jak najszybciej z głowy :) Książka została napisana w 1987 r., więc należy do tych „starych / pierwszych” powieści, ale to wcale nie znaczy, że jest kiepska.

Utarty schemat jakim pisane są książki Nory Roberts, mnie osobiście zupełnie nie przeszkadza. Chociaż przyznaję, że pewnie jak się czyta którąś tam książkę pod rząd, to zapewne może być on męczący – wiadomo, że dążymy do 100% happy endu tym samym szlakiem co zawsze, jedynie z kosmetycznymi zmianami.
Ona (Whitney MacAllister) - dziedziczka wielomilionowej fortuny znudzona życiem wraca z Paryża, gdzie myślała, że się rozerwie, ale zakupy jakoś nie przyniosły jej wielkiej radości.
On (Douglas Lord) - mężczyzna niebezpieczny i genialny złodziej, który zdecydował się nie oddać skradzionych na zlecenie listów, ponieważ nagrodą, jak udało mu się podsłuchać, nie miały być obiecane pieniążki, ale kulka. W głowę.
Cóż, chyba nic bardziej nie mogłoby różnić tej pary.
Do samochodu Whitney wsiada nieproszony Doug i potem już razem z bohaterami przeżywamy kolejne pościgi i strzelaniny. Wpadamy w samo centrum poszukania skarbu i wielkiej afery kryminalnej. A skarb jest nie byle jaki, bo z epoki rewolucji francuskiej i składają się na niego klejnoty należące do samej Marii Antoniny. A wszystko to wśród lemurów na bajecznym Madagaskarze. I choć same „poszukiwanie” skarbu ogranicza się bardziej do podróży przez urokliwy Madagaskar do miejsca docelowego, nie sposób się jednak przy tym nudzić. Dwójka bohaterów, oczywiście, w końcu legnie na mchu, a skończy się zaręczynami z pierścionkiem z brylantem od samej królowej Marii, ale zanim do tego dojdzie będziemy mogli się rozkoszować genialnymi dialogami prowadzonymi między nimi. Uwielbiam język i humor pani Roberts - te cięte, rozśmieszające riposty i złośliwości, które mają zamaskować wzajemny afekt naszej głównej pary, są po prostu mistrzowskie.
Whitney okazuje się nie być tak do końca rozpieszczoną księżniczką - potrafi być miła, czuła i lojalna, choć świetnie odgrywa też lodową pannę, to jednak ma dobre serce. A Douglas to nie nieczuły drań i krętacz tylko po prostu boi się związków i nie chce pokazać, że chodzi mu o coś więcej, niż gimnastyka horyzontalna. Ech... no czegóż chcieć więcej?

Żeby nie było to czytałam dużo lepsze książki tej autorki - dłuższe. I to mój główny i jedyny zarzut: za dużo uproszczeń i skrótów akcji. Ta książka mogłaby być naprawdę fantastyczna, gdyby właśnie nie to, że jest po prostu za krótka - niczym Harlequin. Zanim się porządnie człowiek wciągnie - to już ślub. Wolałabym, żeby szukanie skarbu było bardziej skomplikowane, niż poszukiwanie nagrobka na cmentarzu, do którego podążali przez całą książkę :)
Dzięki autorce dowiedziałam się więcej o Madagaskarze, niż z niejednego programu na Discovery. Wyrywkowo sprawdziłam niektóre z informacji i wszystko okazało się prawdziwe. Zupełnie nie przeszkadzały mi opisy miejsc i widoków ponieważ książka nie była nimi przeładowana, a fajnie uzupełniały akcję. Wielki szok dla mnie - na Madagaskarze żyją krokodyle. Nilowe! A krokodyl nilowy ma największy w stosunku do wielkości ciała mózg, spośród wszystkich współczesnych gadów i potrafi żyć do 100 lat!

Ogólnie jestem zadowolona z lektury pomimo jej małej objętości. Było w niej wszystko to czego oczekiwałam.


Niniejszym mogę też określić kolejne punkty z listy wyzwań:
  • A classic romance
  • A funny book
  • A mystery or thriller
  • A book with antonyms in title
  • A book set somewhere you've always wanted to visit
  • A book set in different country
  • A book by a female author
  • A book that was originally written in a diffrent language

ocena: 4 / 10
Przeslanie: „Nigdy nie ufaj mężczyźnie - nawet jak da ci brylant warty fortunę. A małżeństwo to nadal tylko interes.”

środa, 14 stycznia 2015

"Smoczy tron" - Tad Williams

Ciemne moce, wkraczają do spokojnej krainy Osten Ard. Nadciągające niebezpieczeństwo przeczuwa jedynie nieliczna grupka osób, zwana Ligą Pergaminu. Giermek Simon, przypadkowo złączony z Ligą, staje się przewodnikiem w poszukiwaniu zaginionych mieczy, w wędrówce, która obfituje w spotkania z wrogami pochodzącymi z najbardziej koszmarnych mitów.

[Wydawnictwo Rebis, 2010]
[Opis i okładka: http://lubimyczytac.pl/ksiazka/82081/smoczy-tron]









AGA:

Dzieła Tada Williamsa zaczęły się pojawiać na rynku polskim w latach dziewięćdziesiątych, kiedy rozpoczynałam przygodę z fantastyką i wszystkie książki, które w tamtym czasie były wydawane pojawiały się sukcesywnie w naszej domowej biblioteczce. Wzrokiem przyciągały mnie okładki „Dziecka z miasta przeszłości” i „Kalibana”, czy nawet tomów „Wieży Zielonego Anioła”, ale nigdy nie sądziłam, że sięgnę po którąkolwiek z nich. Dlaczego? Ponieważ nie jestem miłośniczką klasycznej fantasy, a opis na czwartej stronie okładki zachwalający Tada Williamsa, jako kontynuatora tradycji tolkienowskiej, wręcz mnie odstraszał. Jednak nigdy, nie należy mówić nigdy. Przyznaję, że nie sięgnęłam po „Smoczy tron” dobrowolnie, a wynikiem umowy czytelniczej pomiędzy znajomymi, jednak nie żałuję i skłaniam się ku stwierdzeniu, że czasem trzeba zrobić książkowy skok w bok, by stwierdzić, że gust się odmienia.

Cykl „Pamięć, Smutek, Cierń”, ani żaden z tomów tej epickiej trylogii, o dziwo, nie zdobył żadnej nagrody literackiej. Czemu o dziwo? Dlatego, że jest to po prostu kawałek dobrej literatury, który za swój rozmach powinien być dodatkowo wyróżniony. Gdy porównuję liczbę nominacji „Stu tysięcy królestw” N.K. Jemisin z liczbą, a raczej brakiem nominacji, „Smoczego tronu”, to nasuwa się pytanie, ile w sumie warte są te nagrody? Albo jak bardzo gusta się zmieniły, że tak słabe powieści, jak „Sto tysięcy królestw” zostaje nominowane?

„Smoczy tron” jest pierwszym tomem rozpoczynającym snutą przez Williamsa opowieścią o krainie Osten Ard., a rozpoczyna się od historii Seomana, zwanego powszechnie Simonem, który jako podkuchenny na zamku Hayholt, prowadzi życie obiboka-marzyciela. Wyjątkowo irytujący główny bohater jest modelowym ciołkiem-matołkiem, który nie potrafi docenić i wykorzystać dawanych mu szans, takich choćby, jak nauka u nadwornego doktora, Morgenesa, który podejmuje trud wlania trochę oleju do zakutej pały w imię dawnych, osnutych tajemnicą wydarzeń towarzyszących przyjściu na świat chłopca. Beztroski Simon lawiruje pomiędzy obowiązkami wykonywanymi na rzecz doktora i ochmistrzyni, a chwilami marzycielskiego łazikowania po zamkowych zakamarkach. Tad Williams bardzo powoli rozpoczyna opowieść, co zresztą jest jedną z niewielu wad tej książki, początkowo skupiając się wyłącznie na monotonnych dniach w Hayholt, przeplatanych drobnymi incydentami, mającymi większe znaczenie dla świata przedstawionego niż fabuły. Tą część powieści czytelnik musi po prostu przebrnąć i się nie zrażać, choć przyznam się, że gdyby nie koleżeńska umowa, początek jest tak nudny, że prawdopodobnie bym lekturę porzuciła. Cała akcja zostaje pchnięta w końcu do przodu, gdy stary król John umiera, przekazuje swą władzę synowi Eliasowi, a na dworze pojawia się jego powiernik, doradca i alchemik, nabbański duchowny Pryrates. Czarne moce obejmują swoje rządy w Osten Ard, a niewielu zostaje przy życiu i chęciach, aby się im przeciwstawić. Simon wpada po uszy w kłopoty, uwikłany w nurt historycznych wydarzeń, próbuje sprostać powierzonemu mu zadaniu, a przy okazji również uratować własną skórę. Na swojej drodze, nadal niezbyt rozgarnięty Simon, spotyka magiczne i legendarne istoty; trolle, bukkeny, olbrzymy, Sithów, starych bogów, magiczne miecze, smoki, itd., które jedne pragnął uratować jego nędzną osobę, a inne pozbawić go życia. Tak rozpoczyna się wyścig z czasem pomiędzy siłami dobra i zła.

„Smoczy tron” to epicka powieść fantasy, utrzymana w klimacie magicznej przygody, opartej na konwencji wyprawy mającej uratować świat. Jak już wspominałam, nie jestem fanką, a tym bardziej ekspertem od high fantasy, ale nawet ja jestem w stanie rozpoznać stałe elementy takich powieści, a mianowicie; dwie opozycyjne siły zwane zazwyczaj dobrem i złem lub światłem i ciemnością, magiczne/mityczne/legendarne istoty (elfy, magowie, trolle, smoki itd.), drużyna dobrych bohaterów, wyzwanie lub cel do osiągnięcia, który ma uratować wszystkich, wyprawa, magiczne akcesoria i często jeden z bohaterów jest pomazańcem bożym/magicznym. Wszystkie te elementy odnaleźć można w powieści Tada Williamsa. Zdecydowaną zaletą pisarstwa tego autora jest fakt, że bardzo starannie on kreśli świat przedstawiony. Z jednej strony taki, stary styl pisania fantasy, w którym autor wyjaśnia wszystko ze szczegółami, rysuje mapki, generuje całą mitologię i historię, a w dodatku próbuje od samego początku wszystko wytłumaczyć, jest zabiegiem nużącym i zniechęcającym, z drugiej jednak strony, gdyby nie dopracowanie każdego aspektu świata, to wizja nie byłaby tak spójna, a odpowiedni nastrój w dalszej części powieści, w której dochodzi już do zawiązania akcji, nie zostałby osiągnięty. Początek powieści, w którym autor wykorzystuje nauki Simona u Morgenesa do wytłumaczenia i wyeksponowania przeszłych konfliktów, jest trudny w odbiorze, tym bardziej, że jak już wspomniałam wyżej, główny bohater jest po prostu irytująco głupi. Jednak druga część książki wynagradza czytelnikowi cierpliwość dostarczając mu dużą dawkę rozrywki w postaci świetnie skonstruowanej przygody Simona i jego przyjaciela Binbiniqegabenika, w skrócie zwanego Binabikiem, w której zwroty akcji potrafią pozytywnie zaskoczyć.

Zapewne moja opinia o „Smoczym tronie” jest subiektywna ze względu na moje neofickie podejście do lektury high fantasy. Jednak obiektywnie patrząc, jeśli pisarz potrafi napisać powieść, którą przeczyta czytelnik, który nie jest miłośnikiem danego gatunku literackiego, i pomimo tego, powieść mu się spodoba, to oznacza, że została ona po prostu naprawdę dobrze napisana. Z całą pewnością sięgnę po dalsze tomy, doceniłam piękno epickiej fantasy, choć nie oznacza to, że stanę się jej zagorzałą zwolenniczką.

Nota bene Tad Williams zapowiedział kontynuację trylogii „Paimięć, Smutek, Cierń”. Akcja nowej trylogii „The Last King of Osten Ard” ma dziać się w trzydzieści lat po wydarzeniach ze „Smoczego tronu”, a składać się będzie z: „The Witchwood Crown”, „Empire of Grass” i „The Navigator’s Children”, a więcej o tym można przeczytać na: http://www.tadwilliams.com/2014/04/tad-returns-to-osten-ard-with-the-last-king-of-osten-ard/


Wyzwanie 2015 - pierwsze odkreślone:

  • A book with more than 500 pages
  • A book with nonhuman character
  • A book with magic
  • A book by an author you have never read before
  • A book you own but have never read
  • A book that was originally written in a different language

Ocena: 7,5/10
Przesłanie: „Odwieczna walka dobra ze złem w klasycznej formie epickiej fantasy. Wszystko byłoby piękne, gdyby Williams nie popełnił genetycznej pomyłki w postaci ciołka-matołka Simona”.

-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

PATI:

Czasami od książki oczekujemy czegoś szczególnego czy charakterystycznego dla danego gatunku – np. od horroru, że nas przestraszy; od romansu, że nas rozmarzy; a od melodramatu, że na wzruszy. Czego ja oczekuję od literatury fantasy? Oczywiście, że mnie oczaruje, że poczuję tą magię i mnie zachwyci, a już na pewno, że nie będę się przy niej nudzić.
Tad Williams - postać mi znana. Należąca do kanonu i będąca podwaliną gatunku fantasy. Ale jakoś nigdy nie czytana przeze mnie wcześniej i zawsze zostawiana „na później”. Oczywiście słyszałam wielokrotnie o cyklu „Pamięć, smutek, cierń”, ale jakoś nie potrafiłam się do tego zabrać tak samo jak do „Malezjańskiej Księgi Umarłych” czy „Kół Czasu”. Żeby nie było, kiedyś Pana Williamsa coś tam przeczytałam - był to „Czas Calibana” - powiązany z „Burzą” Williama Shakespeare'a – nie zachwyciło mnie, ale pozostawiło dość pozytywne wrażenie. Kiedy w zeszłym roku na Pyrkonie miałam okazję spotkać się z tym autorem i nawet zrobić sobie z nim zdjęcie postanowiłam nadrobić jak tylko się da najszybciej to niedopatrzenie i w ten sposób cykl wskoczył na górę listy czytelniczej.

Po skończeniu jednak pierwszego tomu poczułam się mocno zawiedziona. Wyszłam z założenia, że będzie to epickie dzieło, bo w końcu rzesze fanów i wyznawców nie mogą się mylić. Jakie to smutne... Bo moim zdaniem książka jest zbyt rozwleczona i przez to ogólnie nużąca, a cała historia wydaje mi się naiwna do bólu. Postacie natomiast są nieprawdziwe i totalnie bez charakteru, a wszystko jest sztuczne i przesłodzone - aż zęby bolą i mdłości przychodzą.
Po pierwsze przyznam się bez bicia, że nie przepadam się za pompatycznością „High Fantasy” i nie jest to podgatunek, który zazwyczaj wybieram (osobiście jestem fanka Steampunku i Urban fantasy :). Drażni mnie w High Fantasy brak autentyczności np. walk czy bitew. Krew się może i leje, ale tak jakoś poetycko i z niezwykłym wdziękiem, brak mi flaków wylewających się w potokach juchy i fruwających odciętych kończyn. Nawet bandyci wydają się jacyś grzeczniejsi i lepiej wysławiający się, a brud jest po prostu jakby sztucznym rekwizytem. To właśnie czytając high fantasy mamy największe wrażenie, że to tylko jakaś taka tam „bajka” - jak pogardliwie wyrażają się o literaturze fantasy ludzie, którzy obejrzeli „Władcę Pierścieni”. Tak, to szydera.

Głównym bohaterem jest zapewne Simon - młody podkuchenny, sierota podwójna (umysłowa i rodzinna). Jakież to piękne życie miał na zamku ten nierób jeden. I ten wyidealizowany pogląd jak to dzieciom dorastającym wśród służby dobrze – nie sądzę, żeby takie indywiduum było zbyt długo tolerowane na jakimkolwiek dworze. Simon dostał i owszem nie raz czy dwa lanie za ciapowatość i lenistwo, ale co tam... on i tak wolał po dachach się włóczyć czy żuki w ogrodzie podglądać – taki z niego oportunista wobec władzy co karmi, o! Dostaje się jednak pod skrzydła doktora Morgenesa, który twierdzi że Simon jest jego uczniem, ale tak naprawdę niewiele go nauczył. Ba, nawet nie chciał odpowiadać na pytania naszego ciekawego życia prostaka. Młody oczywiście marudzi, że po co ma się uczyć pisać i czytać, i tak inteligentna osoba jaką według książki był Morganes nie potrafi tego chłopcu wyjaśnić. W jednym zdaniu bez metafor wytłumaczyłabym mu, że w książkach są odpowiedzi na jego pytania i młody od razu bakcyla by złapał. Potem Simeon wyrusza w drogę – rozpieszczony, nieżyciowy nastolatek, samotny, głodny i zziębnięty – dramatyczne rozdziały wypełnione użalaniem nad sobą i złym światem – jedyny fragment prawdziwy do bólu i przerażający, ale co najgorsze – irytujący jak cholera.
Kolejne postacie, które Simon spotyka na swojej drodze są równie sztuczne jak on sam. Simon drażni – głównie bo to nierozgarnięty nastolatek i może i mądrzeje ciut na końcu, ale w pierwszej części bardziej kosmetycznie niż przekonywująco. Joshua – brat króla – wydaje się po prostu mięczakiem i tylko od czasu do czasu pojawia się w nim cień ojca wielkiego Króla Johna, ale przez większość czasu wydaje mdły i bez charakteru. Troll Binabik - „przyjaciel” Simona – cały czas miałam wrażenie, że przyjaźń jaką pokazuje jest podszyta zdradą i sztuczniejsza od piersi Pameli Anderson, a już na pewno pobłażliwa. Uratowany przez Simeona Sith – odpowiednik elfa – okazuje się nie jakimś tam dzikim zwierzątkiem, ale wysoko urodzonym (tu mam przeczucie, że jeszcze się okaże dokładnie jak bardzo) i jego życzliwość ma niecne podłoże. Zastanawiam się czy może tylko ja węszę wszędzie spiski i dwulicowość? Ale jeśli wymienione postacie są naprawdę takie dobre to jedyne co mogę powiedzieć to, że ewidentnie jest to książka dla dzieci, a nie dla dorosłego czytelnika, bo to serio zaczyna być bajka i to okraszona słabymi piosenkami.
Ale jednak była jedna postać, która przypadła mi do gustu i całkowicie podbiła moje serce - kudłata i wyjąca do księżyca - wilczyca Qantaqa. Jest po prostu cudna. Chociaż bohaterowie zamiast ja rozpieszczać i drapać (bo Qantaqa potrafi się zachowywać jak wesoły nachalny labrador) głównie niestety ją odganiają. Może nie wiedzą, że głaskanie wydziela endorfiny? Od razu byłoby im lepiej i mniej samotnie.
Podobał mi się także sposób narracji i wprowadzania nowych informacji, a cały świat jest przemyślany (choć na utartych standardach tylko lekko zmodyfikowanych). Wszystko okazuje się być ważne, a autor rzuca nam okruszki wiedzy, z których składamy całą historię - zazwyczaj dużo lepiej i szybciej niż bohaterowie w niej występujący :)

Niestety pierwszy tom kończy się walką ze smokiem, która trwa jakieś 30 sekund. Dramat. Smok sam nadziewa się na miecz niczym ślepa kura idąca za ziarnem. Jakież to epickie fantasy! Dlatego też stawiam pod wielkim znakiem zapytania czy sięgnę po dalsze części. Nie wciągnęło mnie. A losy bohaterów obchodzą mnie tyle co zeszłoroczny śnieg. Nie poczułam magii. 
  • A book with more than 500 pages
  • A book with nonhuman character
  • A book with magic
  • A book by an author you have never read before
  • A book that was originally written in a different language

Ocena: 4/10
Przesłanie: "Nikt mnie nie lubi i nikt mnie nie kocha, a ja jestem taki biedny i do tego sierota – dajcie mi jeść i zostawcie w spokoju."

wtorek, 13 stycznia 2015

"Sto tysięcy królestw" - Nora K. Jemisin


Samotna młoda kobieta musi stawić czoła intrygom, namiętności i zdradzie, jakich zazna w Stu Tysiącach Królestw.



Yeine Darr jest wyrzutkiem z barbarzyńskiej północy. Gdy w tajemniczych okolicznościach ginie jej matka, dziewczyna zostaje wezwana do królewskiego miasta Sky. Gdy przybywa na miejsce, ku jej wielkiemu zaskoczeniu zostaje ogłoszona spadkobierczynią samego króla. Jednak droga do tronu Stu Tysięcy Królestw nie jest łatwa, a Yeine odkrywa, że właśnie trafiła w sam środek krwawej i okrutnej walki o władzę.

„Sto Tysięcy Królestw” to jeden z najlepszych debiutów fantasy ostatnich lat. Powieść była nominowana do wszystkich najbardziej prestiżowych nagród fantasy w kategorii najlepsza powieść roku. Arcydzieło fantasy, którego nie można przegapić!


[Wydawnictwo Papierowy Księżyc, 2011]
[Opis i okładka: http://lubimyczytac.pl/ksiazka/118712/sto-tysiecy-krolestw]

AGA:

„Sto tysięcy królestw” Nory K. Jemisin trafiło w moje ręce, podobnie jak „Smoczy tron” T.Williamsa, w wyniku umowy czytelniczej ze znajomymi. Nora K. Jemisin jest mało znaną na rynku autorką, a pomimo tego odebrała już za swoją powieść w 2011 r. nagrodę Locus za Najlepszy Debiut ( Locus Award for Best First Novel), a także uzyskała wiele nominacji do rożnych literackich nagród takich, jak: Hugo, Nebula World Fantasy Award i Goodread Choice. W Polsce ukazał się pierwszy tom cyklu „Trylogia dziedzictwa” i dwa tomy cyklu „Snu o krwi”. „Sto tysięcy królestw” ukazało się w 2010 roku, a w Polsce rok później, i chyba nie zdobyło rzeszy czytelników, bo jak dotąd wydawnictwo Papierowy Księżyc, nie zdecydowało się opublikować dwóch pozostałych tomów.

W mieście Sky, stolicy Stu Tysięcy Królestw, pojawia się na żądanie króla, jego wnuczka, młoda Darryjka, Yeine, jedyne wspomnienie ukochanej córki. Ma ona wypełnić obowiązek względem króla, rodu i królestwa, wstąpić w poczet zaszczytnego rodu Aramerich, a że zbliża się koniec żywota Dekarty Arameriego, głowy rodu, króla i dziadka, na tron ma wstąpić nowy władca. Yeine, dzikuska z dalekiego kraju Północy, o całkowicie odmiennych wartościach etycznych, moralnych, a nawet religijnych, zostaje rzucona na głęboką wodę pałacowych intryg, żądz i... bogów. W Sky mieszkają bowiem nie tylko członkowie rodu Aramerich, ale także zdetronizowani i zniewoleni bogowie, którzy skazani są na łaskę i niełaskę śmiertelników. Yeine tymczasem próbuje przeżyć, odkryć tajemnicę z przeszłości i ocalić swój naród Darr. Wyścig z czasem trwa, a stawką jest nie tylko wyciągnięcie na światło dzienne starych i bolesnych rodzinnych brudów, ale również zachwianie wiarą w bogów.

Muszę przyznać, że ten skrót wydarzeń, ujęty tak, by nie zdradzić zbyt wiele, brzmi nawet atrakcyjnie. Widzę już siebie jako taką małą mróweczkę, piszącą w wydawnictwie cudowne peany na temat powieści, które są nic nie warte. Po „Stu tysiącach królestw” niestety widać, że jest to debiut. Powieść napisana jest w sposób infantylny, odniosłam wrażenie, że autorka pisała wyłącznie sama dla siebie, a nie celem przekazania jakiejś historii. Widzę panią Jemisin siadającą do komputera i piszącą, co jej ślina na język przyniesie, nie starając się stworzyć podwalin pod swój warsztat pisarski, a jedynie dającą upust swoim romantycznym marzeniom. Książka nie byłaby może tak zła, gdyby pisarska zdecydowała się jednoznacznie na coś, a mianowicie, gdyby stwierdziła, że będzie to powieść dla młodzieży, albo że będzie to pełnokrwisty romans, albo fantasy dla dorosłych. A tak wszystkie cechy tych trzech gatunków wymieszała i wyszedł gniot. Czasami czytam powieść i zdaję sobie sprawę, że jest ona adresowana do innego odbiorcy, młodszego lub mniej doświadczonego pod względem czytelniczym, wtedy im ją polecam, samej nie mając satysfakcji z lektury. Niestety w przypadku tej lektury, której poziom jest tak niski, że nie zamierzam jej nikomu polecać. W czym przejawia się infantylizm? Naiwność i płytkość uwidocznia się w tym, jak postrzega i przedstawia świat główna bohaterka, a mianowicie, najwięcej miejsca zajmują opisy strojów, komnat, przepychu i bogactwa. Najważniejsze dla autorki było przedstawienie czym podróżowała bohaterka, w co była ubrana i czym wyłożone były podłogi we wszystkich komnatach, za to czytelnik nie może zorientować się w tym, co najważniejsze, nie ma też pojęcia, jak tak naprawdę funkcjonuje Sto Tysięcy Królestw, nic nie wiadomo o ekonomice i historii kraju, nawet nie wiadomo, czy rzeczywiście istnieje sto tysięcy królestw. Całą powieść przepaja nachalny duch feminizmu; Darr, rodzinne królestwo Yeine, to matriarchat połączony z niewolnictwem mężczyzn, w kraju ustanowiono „ogólnoświatową granicę wieku dojrzałości” (!!!), a największą rywalką Yeine jest kobieta, bo mężczyzna to zapijaczony perwersyjny, zblazowany paniczyk. Nie chciałabym, by czytali to nastolatkowie, dlaczego? Jeżeli przez pół książki status człowieka jest określany przez to, co ma na sobie i co posiada, wydaje mi się ona niewłaściwa dla młodego człowieka, a można przeczytać choćby:”Wystarczy jednak odpowiedni strój i myślę, że nabierze trochę...ogłady”! Po połowie książki te trywialności powoli zanikają, aczkolwiek pojawia się kolejny wątek, a mianowicie pożądliwa miłość, i tak główna bohaterka snuje się po korytarzach znów nie wiedząc czego chce; zemsty, czy miłości; żyć, czy się unicestwić. Bardzo trudno mi stwierdzić jednoznacznie, który z wątków w powieści jest dominującym, ponieważ autorka po kolei ustanawia każdy z nich najważniejszym. Książka mogłaby być o poszukiwaniu prawdy i zemście, albo o przeobrażeniach społeczno-religijnych, albo o głębokiej i namiętnej miłości, albo w końcu o niewolnictwie boskim, naśladującym arabskie dżinny z lamp. Niestety autorka chciała chwycić zbyt wiele srok za ogon i jej nie wyszło, a szkoda, bo pomysł nie był zły, tylko wykonanie kiepskie.

Klątwą trzeba by obłożyć wszystkich niezdecydowanych autorów, plagą są oni straszną. Nora Jemisin nie ustrzegła się błędów debiutanta, ale przecież nie każdy prozator musi być od razu geniuszem pióra. Mam nadzieję, że w przyszłości książki tej autorki będą się odznaczać tym wszystkim, czego zabrakło w „Stu Tysiącach Królestw”, a sama autorka zdecyduje się na to jak, co i dla kogo chce pisać, bo pisanie dla siebie to można uprawiać jedynie do szuflady.

Wyzwanie na 2015:
  •  A book with a number in the title
  •  A book by female author
  •  A book with love triangle
  •  A book by an author you have never read before
  •  A book you own but have never read
  •  A book that was originally written in a different language

Ocena: 2,5/10
Przesłanie: „Młodzieńcze fantazje infantylnej dorosłej pisarki.”


-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

PATI:

„Sto Tysięcy Królestw” to książka jakich wiele – ani rewelacja, ani porażka całkowita. Ot takie czytadło na kilka godzin, miejscami irytująco infantylne, miejscami nawet ciut wciągające. Niestety – niezaskakujące – a ja właśnie głównie tego od książki oczekuje. Intrygi są zaledwie „intryżkami”, bo wystarczy minimum inteligencji, żeby od razu przejrzeć wszystkie zamiary autorki i przewidzieć, jak zostanie poprowadzona narracja. Tak szczerze, to czytałam pozycje gorsze i lepsze, ta jest tak mniej więcej pośrodku.

Młoda Yeine, to postać jak najbardziej szablonowa, typowe dziewczę z barbarzyńskiej prowincji, które zostaje „zaproszone” na dwór swojego dziadka, żeby dowiedzieć się, że zostaje mianowana na możliwego spadkobiercę tronu. Możliwego, bo ma jeszcze dwoje Kuzynów przygotowywanych do tej roli. Tak jak Scimina jest zdeterminowana i przebiegła, tak Relad jest zblazowany i no cóż... żaden – jedyne co pamiętam to to, że sikał w ogrodzie :)

Yeine oczywiście jest w szoku, toż dziadek wyrzekł się jej matki, a ona to zaledwie biedna myszka z północy, wychowywana bardziej na wojowniczkę (kogoś w rodzaju amazonki), niż na przyszłą królową. Chociaż wojowniczka z niej jak mysiej... kaptur, bo choć nóż może i wyciąga często, ale co najwyżej nim wymachuje pseudo groźnie. Styliści (sic!) zajmują się naszą sierotką i zostaje od razu wpuszczona w świat kłamstw, zdrady intryg politycznych, które sporo wykraczają poza normalne życie Yeine. I gdyby autorka na tym skończyłaby byłoby bardzo źle, ale dzięki bogom wplątała w to wszystko jeszcze wątek... bogów. I to nie byle jakich, bo odpowiednik Chaosu – Lord Nahadoth i trójka jego dzieci. I zaczęło być w miarę ciekawie. W miarę.

Sam pomysł kary dla istot wyższych, by służyły zadufanym w sobie ludziom – niezły. Są ich bronią i muszą spełniać wszystkie ich rozkazy... ale bogowie nie są głupi, bogowie wypełniają życzenia ludzi dosłownie i bezwzględnie. Tu od razu przypomniał mi się kawał ze złotą rybką, gdzie pewien pan poprosił o dużego ptaka i otrzymał Emu. W tej książce dostałby od Bogów takiego, że umarłby z powodu niedokrwienia. I to okrucieństwo i nienawiść do ludzi była rzeczywiście na plus dla tej książki. Przez to nie była taka nastoletnio-słodko-pierdząca. Bogowie zabiliby cię, gdyby tylko mogli, więc uważaj na to, co im rozkażesz. I tu na scenę wkracza nasza barbarzynka ze słowem proszę. Też zauważacie, jakie to idiotyczne? Najlepszy tekst z książki: „zrób ze mną proszę co zechcesz”... Facepalm.

Oczywiście główna bohaterka poza walką o przetrwanie i o życie, ma jeszcze czas zakochać się w Lordzie Chaosie, chociaż miejscami zastanawiałam się, czy jej wybrańcem nie zostanie młody Sieh. Z jego możliwością zmiany wieku, chyba miałoby to ciut więcej smaczków :D Anyway serce nie sługa, miłość zapowiedziana na okładce pojawić się musiała, a i do konsumpcji też doszło. I to takiej z trzęsieniem ziemi i lotem w kosmos, niczym Łajka, z powiewającymi uszami i tęczą Nyan Cata. Po prostu WOW. Łóżko i komnata w strzępach, a nasza bohaterka dzielna i bez żadnego siniaczka. Ach Ci Bogowie i ich boska moc kontroli. OŁ JE.

Główna bohaterka jest za przeproszeniem głupawa, niemrawa, bez charakteru i szlachetna do porzygu. Jedyny moment kiedy za pomocą Nahy sieje postrach wśród agresorów na jej ukochane Darre, wtedy stwierdziłam o, wyrabiasz się bejbe... ale zaraz potem, jak cielę patrzyła na cierpienia ukochanego. I do tego ta narracja pierwszoosobowa. Nie było tam nikogo ciekawszego? Autorko?
Jedyne zaskoczenie (a może i nie do końca), główna bohaterka ma skórę koloru kory drzewa... takoż jak i pisarka, która poczyniła tę książkę. Nie codziennie spotyka się czarnoskórą w fantasy, a tym bardziej, jako postać, wokół której kręci się cała historia, a nie jako mięso armatnie na polu bitwy.
Lord Ciemności, Chaos, Pan Ciemności – takie piękne przydomki, a nie spotkałam jeszcze tak nędznego adwersarza światłości. Jakiś taki bezpłciowy, złamany, nędzny. Zło powinno mieć ikrę, on ma co najwyżej... kryl. Jedyną postacią, którą da się polubić w tej książce jest Sieh. Słodki Łobuziak, który wbije ci nóż w plecy przy każdej możliwej sposobności. Oczywiście musiało nam być kilkakrotnie powiedziane o tym, że jest także ulubieńcem zamkowych pedofilii. Ale po co nam ta informacja? Doszłam w końcu do wniosku, że po to by książka była bardziej mroczna, bo nic więcej z tego nie wynikało. Wątek całkowicie zmarnowany.

„Sto Tysięcy Królestw” to pomieszanie „Krwawych Kamieni” Anne Bishop z „Czarnym Magiem” Trudi Canavan. Niestety jest to dość nieudany miks i dość kiepska jakościowo podróbka. Szkoda zaprzepaszczonego pomysłu z powodu tak kiepskiego wykonania. Nie wiem czy sięgnę po następne części, może kiedyś, jak już nie będę miała zupełnie, co ze sobą zrobić.

 Odkreślam z wyzwania następujące punkty:

  • A book with a number in the title
  • A book by female author
  • A book with love triangle
  • A book with nonhumans characters
  • A book with magic
  • A book by an author you have never read before
  • A book that was originally written in a different language
  • A book you can finish in a day
  • A book you started but never finished

Ocena: 4/10
Przesłanie: "Oj jaka ja biedna, a on taki boski bo jest bogiem."


piątek, 2 stycznia 2015

Czytelnicze Wyzwanie 2015

Jakże to ludzkie by z nowym rokiem robić postanowienia, czy stawiać przed sobą różne wyzwania. Oh, oczywiście pojawił się już jakiś tam challenge na fb żeby przeczytać minimum 52 książki w roku 2015, ale szczerze mówiąc nas on rozbawił. A przynajmniej mnie :D My postanowiłyśmy podnieść poprzeczkę i wziąć się za coś co wymaga więcej samozaparcia czytelniczego i no coż... sprawia więcej trudności:


Pomysł i grafika zaczerpnięte z: http://www.popsugar.com/love/Reading-Challenge-2015-36071458

Pozostaje nam już tylko życzyć powodzenia :)