środa, 22 kwietnia 2015

"Skarby stolinów" - Rafał A. Ziemkiewicz


Zbiór zawiera:
- "Hrebor Cudak",
- "Skarby stolinów"
- Uwagi tłumacza

[Krajowa Agencja Wydawnicza, 1990]
[Okładka: http://lubimyczytac.pl/ksiazka/63332/skarby-stolinow]










AGA:

„Skarby stolinów” to zbiór opowiadań Rafała A. Ziemkiewicza składający się z trzech utworów: Hrebora Cudaka; Skarbów stolinów i Uwag tłumacza. Jest to pozycja, po którą z całą pewnością nie sięgnęłabym z własnej woli. Nie ma jednak jak przymus zewnętrzny, czasem korzystnie jest przeczytać coś, po co nigdy byśmy nie sięgnęli. Czy i tym razem?

Zacznę od „Hrebora Cudaka”, opowieści o chłopcu, który w kołysce został naznaczony klątwą „kobiecego serca” przez złośliwe różenice. To „kobiece serce”, wg autora, spowodowało, że wyrósł on na młodzieńca, a potem na mężczyznę o wrażliwym obejściu, poetycznej, rozgorączkowanej duszy, który nie miał w sobie charakteru, odwagi, waleczności, a wszystkie te cechy nie pasowały do syna Żargrada z rodu Pahwazdów, włodarza Zagradu w krainie Slengu. Hrebor szybko popada konflikt z ojcem i wyrusza na tułaczkę po świecie, a gdzie się pojawi tam kłopoty i śmierć ze sobą przynosi, a że czasy burzliwe wtedy w Slengu były, to i do wielu historycznych rzeczy się przyczynił. Dopiero im bliżej mu było grobu, zaczął poszukiwać drogi, by te wszystkie nieszczęścia i zły los odmienić i ludziom zadość uczynić za szkody, do których się przyczynił.

„Hrebor Cudak”, to jedyna opowieść z całego zbioru, którą z czystym sumieniem mogę polecić. Opowiedziana historia przeklętego bohatera do złudzenia przypomina legendy, podania, opowieści z dawnych czasów, których inspiracje można by poszukać zarówno w dawnych sagach skandynawskich, jak choćby w „Pieśni o Nibelungach”, czy w bardziej współczesnych utworach, jak Oscara Wilde'a „Synu Gwiazdy”. Za największą zaletę utworu można uznać zwięzłą, ale bogatą fabułę, prezentację świata przedstawionego i oczywiście to nazewnictwo, któremu bliżej do słowiańszczyzny, niż do kręgu anglojęzycznego, co dla mnie jest miłą odmianą.

Inaczej sprawa ma się niestety ze „Skarbami stolinów”, których akcja luźno nawiązuje do poprzedniego opowiadania poprzez nazewnictwo i wspominanie wydarzeń z Hrebora, jako wydarzeń historycznych, ale jest całkowicie niezależną nowelą. Na dworzyszczu (!) Sternważa z rodu Astarhów pojawiają się wędrowcy, Żegost i Blizbor, którzy wraz z Harszem z Tragżych, gołąwąsem z okolicy, spędzają u Sternwarża zimę. Dni ciągną się leniwie na piciu, jedzeniu i słuchaniu gędziarza do momentu, gdy pojawia się u wrót ranny stolin, który Sternważowi przypomina o zawartej wcześniej umowie, po czym umiera z odniesionych ran. Sternważ traci humor, a Żegost, Blizbor i Harsz planują wiosenną wyprawę w góry do Gadającego Drzewa. Gdy tylko wiosna nadeszła bohaterowie wyruszają nw podróż, która prowadzi ich do podziemnej krainy stolinów, gdzie muszą zmierzyć się z przedwiecznym złem.

„Skarbom stolinów” zarzuca się odtwórczość, i niestety to prawda, same słowiańskie nazewnictwo nie wystarczy, aby stworzyć coś oryginalnego. Niestety nowela po chamsku przypomina utwory Tolkiena, a jedyną zaletą opowiadania jest umiejętne kreślenie postaci. Ciężko coś więcej napisać o tym opowiadaniu, które po prostu jest bardzo słabe.

A „Uwagi tłumacza” po prostu są pisarskim zabiegiem uzupełniającym historię obu opowiadań, które stylizowane są na zabytek literatury slengdańskiej. Tłumacz w Uwagach zamieszcza głównie informacje o historii, wierzeniach i proweniencji utworów.

Ogólnie ujmując zbiór opowiadań Rafała A. Ziemkiewicza jest słaby, jak pisałam powyżej, jedynie wartość przedstawia „Hrebor Cudak”. Ciężko wykoncypować, co chciał pisarz stworzyć, czy świat słowiańsko-skandynawskiej fantasy, czy może kalkę tolkienowskiego świata. Opowiadania z powodu słownictwa i nazewnictwa, wielu czytelnikom mogą sprawiać kłopot w odbiorze. A jedynym powodem, dla którego zdecydowałam się napisać o tej pozycji jest fakt, że na portalach literackich tak naprawdę ciężko dowiedzieć się przed lekturą, o czym ta książka może być.



  • A book with nonhuman character
  • A book you own but have never read
  • A book by an author you have never read before
  • A book with magic
  • A book of short stories



Ocena: 2/10 (byłoby 1, gdyby nie „Hrebor Cudak”)

Przesłanie: „Nie należy odgrzewać starych kotletów, nawet tak smakowitych jak  utwory Tolkiena”.

-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

PATI:

„Hrebora” kupiłam za grosze wiek temu, dosłownie. Przemawiało za nim, że był tani, było to przedstawiane jako fantasy, a i nazwisko całkiem znane. Nabyłam go pomimo koszmarnej okładki, rodem z UNICEFu, i dziwacznego tytułu. Nie był to co prawda Sapkowski, dzięki któremu zaczęłam się przekonywać do polskich autorów, ale potrzeba czytania była ode mnie silniejsza. Usiadłam, zaczęłam czytać i po dość krótkim czasie odłożyłam ją z odrazą. Już wtedy wyrosłam ze słowiańskich baśni, za którymi nigdy za bardzo nie przepadałam. Co pewien czas grzbiet „Hrebora” kuł mnie w oczy i pojawiało się jakże ważne pytanie: wyrzucić? dać do spalenia? oddać do biblioteki? Przy tym ostatnim pojawiał się zawsze strach, że mnie wyśmieją. I tak żyłam z tą książką obok, starając się jej nie widzieć. Niestety, a nawet NIESTETY!!! Musiałam za nią chwycić i zmęczyć do ostatniej karteczki.

Teraz z ciut innej beczki. Rafał Ziemkiewicz, prawicowy publicysta, który mam wrażenie aktualnie jest bardziej celebrytą niż pisarzem - świeci triumfy nawet i na pudelku. Jakież było moje zdziwienie, kiedy przeczytałam, że na swoim Twitterze nie tylko wypowiada się w sprawie Kory, czy Dżoany Krupy, ale też nazywa Papieża Franciszka idiotą... I to za jedną z najmądrzejszych rzeczy, jaką Papież mógł w naszych czasach powiedzieć! Mnie się absolutnie odechciało czytania czegokolwiek tego pana i niech we mnie rzucają kamieniami mężczyźni, którzy wykorzystują pijane kobiety. Mam to centralnie gdzieś. ( http://www.pudelek.pl/artykul/71350/ziemkiewicz_kto_nigdy_nie_wykorzystal_nietrzezwej/)


W końcu nadszedł czas, kiedy miało za niedługo odbyć się spotkanie, dokładnie mniej niż za 24h. Godzina Zero nadeszła i należało podjąć decyzję - odpuścić i po raz pierwszy w życiu nie przyjść na spotkanie przygotowaną, czy może się przemęczyć i przy okazji odkreślić jeden z punktów z listy – książka, którą posiadam, a nie przeczytałam? W końcu czym są te dwie godziny z życia? Okazało się, jak podejrzewałam, że były te godziny straconymi bezpowrotnie. Lepiej już było tępo patrzeć na jakiś głupi serial w telewizji – np. Kiepskich (a absolutnie ich nie trawię).

Było źle, było nudno, było słabo i męcząco... Było też okropnie. Bezwartościowa pozycja. To słowo idealnie określa tę książkę. Dno, wodorosty i 20 metrów mułu, a na dnie zdechłe ryby, zbyt obżarte Tolkienem, by nawet pływać po powierzchni. Otrzymałam tylko lekko słowiańską wersje „Hobbita”, połączonego z „Władcą Pierścieni”, całkowicie nie wartą czasu, jaki poświeciłam na czytanie. Ba, nawet nie warta papieru, na którym jest wydrukowana. Kiedy byłam mała (w sensie młoda, a nie niska), miałam taką książeczkę o Królu Popielu, co go myszy zeżarły. Nie lubiłam jej za bardzo chociaż z drugiej strony, jak magnes przyciągała mnie ekstremalnie idiotyczna końcówka. Flaków i mózgów nie było, ale wyobraźnia działała. Klimatycznie „Hrebor” i reszta kompani są osadzeni właśnie w takim klimacie, ale niestety bez nagrody krwawej jatki na końcu. W nagrodę otrzymujemy słabe wyjaśnienia autora i próbę urzeczywistnienia historii, co jeszcze bardziej negatywnie wpływa na ostateczna ocenę.

Ci co mnie znają, od razu wiedzieli, że już na pierwszej stronie dostanę za przeproszeniem wnerwicy (staram się mimo wszystko zachować jakieś strzępki kultury w moich recenzjach i nie używać twardych przekleństw). Tytułowy Hrebor - tchórz i kłamca (te dwa przymiotniki całkowicie dla mnie go opisują, choć jak widać u Agi jest ciut odmiennie) :), jest właśnie taki ponieważ od Rożenic dostał kobiece serce... Widzę, że autor już od lat nie ma dobrego zdania o kobietach. I w sumie tyle w temacie. Pierwsza strona i już coś takiego. Czy rzeczywiście trzeba to komentować? I czy trzeba kontynuować?


Polecam po prostu nie czytać. Omijać. I spluwać z pogardą mniejszą lub większą, do wyboru. Zdaję sobie sprawę, że nie jest to super recenzja, ale naprawdę nie umiem o tej książce niczego pozytywnego napisać poza jedną rzeczą - dzięki bogom, nie jest za długa. I tyle. Naprawdę, ludzie już wystarczająco się nad nią pastwili, i trudno znaleźć jakiś specyficzny rodzaj błota, którym jeszcze w nią nie rzucano. Wybaczcie, ale sam autor mnie odrzuca i nie chce mi się po prostu tracić na to czasu. Nie warto.



Ocena: 1

Przesłanie: "Słowiańska wędrówka przez Morię i przyległości."



wtorek, 14 kwietnia 2015

"Pół króla" - Joe Abercrombie


Książę Yarvi poprzysiągł zemstę zabójcom ojca. Chce odzyskać czarny tron. Najpierw jednak jako sprzedany w niewolę galernik musi stawić czoło okrucieństwu i srogiemu morzu. I to mając tylko jedną sprawną rękę.

W oczach świata jest słaby. Nie utrzyma tarczy ani nie chwyci za topór, dlatego musi z umysłu uczynić zabójczą broń.

W osobliwej kompanii wyrzutków znajduje wsparcie, na jakie nie mógłby liczyć wśród szlachetnie urodzonych.

Yarvi ma u boku lojalnych przyjaciół, lecz zawiła ścieżka, którą kroczy, może się zakończyć tym, czym się rozpoczęła – niespodziewanym zwrotem, zasadzką i śmiercią króla.

[Dom Wydawniczy Rebis, 2015]
[Opis i okładka: http://lubimyczytac.pl/ksiazka/249962/pol-krola]


AGA:

Proza Joe Abercrombiego pojawiła się na polskim rynku wydawniczym w 2006 roku za sprawą ISA, jednak mam wrażenie, że jego powieści przebiły się do szerszego grona odbiorców dopiero za sprawą „Zemsty najlepiej smakującej na zimno”, wydanej przez Wydawnictwo MAG w 2009 roku, z przyciągającą wzrok okładką. Od tego momentu jego powieści były wydawane dość regularnie i co ważniejsze były czytane, a o jego niejakim sukcesie może świadczyć fakt, że MAG pofatygował się o nowe wydanie Trylogii Pierwszego Prawa, i to w nowym tłumaczeniu. Na fali tej popularności na rynek wydawniczy wkroczyła, tym razem wydana przez Dom Wydawniczy Rebis, nowa powieść „Pół króla” („Half a King”, 2014).

„Pół króla” to historia o losie władców Gettlandu. Krainą tą leżącą nad Morzem Drzazg (Shattered Sea ), rządzi król Uthrik z piękną i bardzo zaradną Złotą Królową, Laithlin. Nieszczęście jednak sprawia, że król wraz z dziedzicem tronu, wpadają w zasadzkę i zostają, co tu dużo mówić, zarżnięci. Pech chciał, że Czarny Tron w wyniku nagłej i niespodziewanej sukcesji obejmuje, może i mądry i wykształcony, ale mało waleczny i raczej skromnej postury, Yarvi, najmłodszy syn. Niestety przeznaczony na Ministra, czyli doradcę królów, Yarvi, nie może sprostać wyobrażeniom poddanych o typowym gettlandzkim królu, nie umie walczyć, przynajmniej skutecznie, raczej chucherko z niego niż skandynawski Pudzian, a co najgorsze ma zniekształconą jedną dłoń, uniemożliwiającą mu trzymanie, obowiązkowej u Gettów, tarczy. Jakby tych nagłych obowiązków i odpowiedzialności było mało, musi koniecznie, jak to u wszystkich walecznych i honorowych narodów bywa, pomścić haniebną śmierć ojca i brata. Rusza więc dzielnie wspierany przez stryja Odema w bój, aby ogniem i mieczem nieść na ustach swoją i rodziny krzywdę. Młode to, to i głupie. Powieść nie byłaby interesująca, gdyby rejterada na Amwend w Vulskardzie skończyła się triumfem. Krótko panujący król Gettlandu zostaje zdradzony i efektem różnych perturbacji trafia jako niewolnik na galerę, gdzie za sprawą niedoli, pielęgnując zemstę w sercu, planuje dotrzymanie złożonej przysięgi krwawego odwetu na mordercach członków rodziny. Tak rozpoczyna się przygoda, która toczyć się będzie zarówno na wzburzonym morzu, jak i na zmrożonym lądzie.

Po lekturze „Zemsty najlepiej smakującej na zimno”, „Czerwonej krainy” i „Bohaterów”, czytając „Pół króla” stwierdziłam z zaskoczeniem, że Abercrombie złagodniał. Powieść, w przeciwieństwie do poprzednich książek, nie jest przesycona krwią, trupami, okrucieństwem, brak jej również defetystycznego cynizmu, tak charakterystycznego dla jego prozy. Może byłabym mniej zaskoczona, gdybym wiedziała przed lekturą, że „Pół króla” rozpoczyna tak naprawdę trylogię dedykowaną młodszemu czytelnikowi. Gdyby wszystkie powieści fantasy dla młodzieży były takie (westchnienie). Owszem brakuje tego charakterystycznego naturalizmu Abercrombiego, ale książka nie trąci infantylizmem i naiwnością, czym najczęściej są skażone powieści dla młodzieży. Bohaterowie rzeczywiście tam, gdzie u „dorosłego” Abercombiego kopnęliby leżącego, tu podają mu raczej rękę, ale nie są cukierkowi, ani lukrowani, tylko po prostu są ludźmi, którzy w gruncie rzeczy nie są źli, tylko życie im dokopało i próbują wyjść z sukcesem na prostą. „Pół króla” jest może trochę przewidywalna, można domyśleć się wielu rzeczy, jest mniej zwrotów akcji, ale jest ona po prostu dobrze napisana.

Podsumowując „Pół króla” to powieść dla każdego, bez względu na wiek, z wartką akcją, która wciąga czytelnika od samego początku. Szybka i satysfakcjonująca lektura, dająca przyjemny odpoczynek. Życzyłabym sobie, by wszystkie powieści dla młodzieży utrzymywały taki poziom.

  • A book that was originally written in a different language.
  • A book published this year.


Ocena: 8/10

Przesłanie: „Jedna z niewielu powieści fantasy, która swoją fabułą i stylem nie upokarza młodzieży”.






poniedziałek, 13 kwietnia 2015

"Rzeki Londynu" - Ben Aaronovitch


Nazywam się Peter Grant. Jestem detektywem i uczę się na czarodzieja – jako pierwszy uczeń od pięćdziesięciu lat. Zajmuję się gniazdem wampirów w Purley, negocjuję rozejm między walczącymi ze sobą bogiem i boginią Tamizy, wykopuję groby w Covent Garden – a to tylko rutynowe działania. Duch rozruchów i rebelii obudził się w mieście i na mnie spada obowiązek przywrócenia porządku chaosie, który wywołał. Albo tego dokonam, albo umrę próbując…

[Wydawnictwo Mag, 2014]
[Opis i okładka: http://lubimyczytac.pl/ksiazka/194624/rzeki-londynu]






AGA:

Przyznaję się, ciężko pisze mi się recenzje książek nijakich, gdy książka jest zła z zapałem mogę ją skrytykować, gdy jest dobra, to z pasją wychwalam jej zalety, ale jak jest nijaka, to mam problem. „Rzeki Londynu” niestety należą do ostatniej kategorii i właśnie sobie zadaje pytanie: „- No i co ja mam z nią zrobić. O czym tu napisać, gdy ma się ochotę skwitować całą powieść po prostu 'może być'”. „Rzeki Londynu” miały być szybkim przerywnikiem pomiędzy czytaniem dwóch innych książek. I nie wyszło mi to ekspresowe czytanie.

Podchodząc do powieści Bena Aaronovitcha wydawało mi się, że będzie to lekkie i szybkie urban fantasy w klimacie steampunk. Nic jednak bardziej mylnego. Akcja „Rzek Londynu”, jak sam tytuł wskazuje, rozgrywa się w Londynie i jest to o dziwo współcześnie znane nam miasto. Założyłam a priori, że jak ma być magia, to będzie to epoka wiktoriańska i że książka wejdzie w klimaty ostatnio tak popularnego steampunku. A tutaj, proszę czytelnika, niespodzianka!!! Główny bohater, zwykły posterunkowy na okresie próbnym, wyciąga komórkę, korzysta z komputera i jeździ samochodem, złoczyńców śledzi za pomocą monitoringów miejskich i strzela z pistoletu. Powieść do połowy toczy się powolnym rytmem, jak na mój gust, przy takich książkach, zbyt flegmatycznym, by nie rzec, że w stylu angielskim. Na początku czytelnik zostaje zapoznany z głównym bohaterem, Peterem Grantem, który wraz ze swoją koleżanką z pracy, Lesley May, stoją przed życiową szansą zostania prawdziwymi gliniarzami lub przed życiową klęską, kończącą się siedzeniem za biurkiem. Peter Grant, jako przeciętniak, lekko ciapowaty syn ćpającego muzyka, dostaje niezwykłą szansę pomagać kolegom zza biurka, a piękna Lesley trafia do brygady od „wielkich spraw”. Jednak, musi być to jednak, inaczej książka byłaby nudna, podczas rutynowego śledztwa w sprawie nierutynowego morderstwa,w którym Lesley i Peter robią za zwykłe stójki, ciapowaty posterunkowy odkrywa w sobie talent konwersacji ze świadkami dość ulotnej natury – z duchami. Przyłapany na takim procederze trafia pod opiekuńcze skrzydła nadinspektora Nightingale'a (ładne nazwisko, ale 'słowik' nijak ma się do postaci), który okazuje się dość wiekowym czarodziejem – nie, nie na szczęście to nie Merlin. Peter Grant wraz z mistrzem i przy pomocy Lesley, starają się wyjaśnić zagadkowe, dość krwawe, związane z magią morderstwa, a równocześnie starają się udobruchać, skłóconych ze sobą Matkę Tamizę i Ojca Tamizę, a także ich liczne potomstwo.

„Rzeki Londynu” z jednej strony są ciekawym novum w urban fantasy, akcja bowiem dzieje się współcześnie w Londynie, który raczej jako miejsce akcji panuje w literaturze grozy lub steampunku, o romansach historycznych nawet nie wspominając, z drugiej jednak strony napisana jest w dość chaotyczny sposób, który utrudnia ogarnięcie realiów świata przedstawionego. Książka jest połączeniem klasycznego kryminału, gdzie bohaterem jest stróż prawa, mający do rozwikłania zagadkę tajemniczych morderstw, występują elementy grozy związane z makabrycznością dokonywanych zabójstw, są też stałe elementy dla urban fantasy, czyli magia, duchy, postaci fantastyczne. Są jeszcze bohaterowie, którzy stanowią, jak dla mnie, największy mankament tej książki. Dlaczego? Ponieważ nie są wiarygodni i mało charakterystyczni. Peter, główny bohater, przedstawiony jest początkowo jako ciapowaty posterunkowy, który może i mógłby się wykazać, gdyby umiał się zorganizować, nagle później staje się szczwanym lisem i przebiegłym magiem. Co najbardziej drażniło mnie w Peterze Grant'cie to jego jedna cecha, która rzuciła mi się w oczy, a mianowicie, gdziekolwiek się pojawiał dostrzegał szczegóły, których żaden facet nie zauważa, a przeciętny policjant, wydaje mi się, tym bardziej, a jakie to szczegóły?, np. wyposażenie domu, zauważa wchodząc do pomieszczenia, że na stole leży dwuletni pecet Della (jeszcze, że zna markę rozumiem, ale skąd wie, że dwuletni), lub na stole stała lampka od IKEI (no dobrze, może dzięki temu autor zarobił na darmowe obiady w ich barze), ale „hipoalergiczna drewniana podwieszana karuzela z serii zabawek edukacyjnych od Galta”, to już przegięcie, bezdzietny policjant nie powinien znać zabawek dla niemowlaków i używać słowa hipoalergiczny. Wolałabym nie wspominać o tym, że posterunkowy był świetnym znawcą kobiecej garderoby, na tyle dobrym, że wiedział, że Matka Tamiza nosi portfelową spódnicę uszytą z austriackiej koronki. Najwyraźniej nie doceniam wszechstronności edukacji policjantów w Wielkiej Brytanii, jednak może gdyby ich kształcono kierunkowo, nie musieli by sięgać do magii, by rozwiązywać sprawy morderstw. Nie wspominając o tym, że wygląda to tak, jakby autor sięgnął do katalogu i wybierał z nich przedmioty do opisu. Postać czarodzieja Nightingale'a też została kiepsko nakreślona, jest on bowiem mistrzem i jedynym czarodziejem w Londynie, a jednak robi za tło, a całe śledztwo i negocjacje z genius loci, pozostawia niedouczonemu, nieprzeszkolonemu posterunkowemu z nierozwiniętym jeszcze talentem do czarów. Zdecydowanie kreowanie postaci Aaronovitchowi nie wyszło. Wszystko, zarówno świat przedstawiony, fabuła, jak i postaci, wykazują duży potencjał, ale niewykorzystany.

Ogólnie rzecz ujmując,fabuła rozwija się flegmatycznie, bohaterowie są mało charakterystyczni, a świat przedstawiony dość chaotyczny, jedyną pozytywną cechą, która mnie powiedzmy miło zaskoczyła, to autoironiczny humor głównego bohatera, taki cyniczny z dodatkiem fatalizmu. Blog jednak nie byłby Zgryźliwy, gdybym nawet chwaląc nie dodała trochę uszczypliowości, a mianowicie szkoda, że Aaronovitchowi starczyło tego humoru tylko na połowę książki. Można przeczytać, ale bez fajerwerków.

  • A book that was originally written in a different language,
  • A book you own but have never read
  • A book by an author you have never read before
  • A book with magic
  • A book set in different country
  • A mystery or thiller
  • A book with nonhuman character

Ocena: 5/10

Przesłanie:”Flegmatyczny kryminał urban fantasy z Londynem w tle.”