sobota, 28 kwietnia 2018

"Spiżowy gniew" - Michał Gołkowski

Nikt nie wie, kim jest ten człowiek. Wiadomo tylko, że do Hatwaret nadszedł z pustyni. Pewnego dnia pojawił się w zaułku żebraków i po prostu trwał, pozornie bez celu. Do dnia, gdy nagle zniknął za bramami pałacu.
Od tego momentu historia Hatwaretu i Messembrii zaczyna toczyć się nowym torem, przerażającym i niezrozumiałym. Destrukcja i chaos zataczają coraz szersze kręgi, starania o pokój i współpracę zdają się odchodzić w przeszłość.


Zupełnie, jakby jeden przybysz znikąd mógł wpłynąć na losy państw i tysięcy ludzi.

[Fabryka Słów, 2018]
[Opis i okładka: https://fabrykaslow.com.pl/autorzy/michal-golkowski/spizowy-gniew/]

Dziękujemy za udostępnienie  książki do recenzji Fabryce Słów.


PATI

Po zachwycającej lekturze pierwszych dwóch “Komorników” i trochę odstającym od nich przeKantowanym nieszczęśnikiem trzecim, Michał Gołkowski trafił u mnie na listę “must read”. Dlatego jak tylko zobaczyłam w zapowiedziach “Spiżowy Gniew” z niecierpliwością czekałam na premierę, by móc się z nim jak najszybciej zapoznać. Nie dość, że to fantasy to jeszcze z wytatuowanym Ciachem na okładce… no aż podkurczałam z niecierpliwości palce u odnóży dolnych. W końcu nadszedł ten dzień, gdy zaparzyłam gar herbaty, otworzyłam wór z ciastkami… no wszędzie te i larwy, i muchy… wszędzie owady, co łażą po zwłokach i nie zwłokach… No aż się żuło te ciastka jakoś przyjemniej i do tego bardziej znacząco mi chrupały :) Wielce ubawiona pasłam się dalej pochłaniając kolejne strony.

Gdzieś na środku bezimiennej pustyni leżą sobie radośnie zwłoki, a na nich ucztują wspomniane przez mnie już wcześniej tony much i larw i tych wszystkich innych paskudztw, co się do darmowej wyżerki samoistnie i instynktownie zbiegają. I nie byłoby to nic dziwnego, ot kolejny smakowity NN, gdyby nie zaczęły nam się te zezwłoki poruszać i czuć jakby lepiej, a ciałka zamiast ubywać to przybywało. Wstało toto i poszło dalej, zabijając napotkanego wędrowca i szło sobie przed siebie, aż nie dotarło do pierwszego większego miasta, gdzie postanowiło regenerować się dalej. I już w tym momencie było wiadomo, że miasto miało już po prostu mówiąc brzydko przesrane, bo moi drodzy nie czarujmy się, ale zombiaki rzadko zwiastują dobrą nowinę. A potem to już było tylko gorzej i okrutnie malowniczo, a wszystko to przy rozbrajającym bzyczeniu spasionych i przeszczęśliwych much. Bo od momentu kiedy nasz Władca Much Zahred trafił do Hatwaretu wszystko zaczęło się psuć i zrobiło turlu turlu i jebut o glebę ze stu metrów na główkę w kamienną przepaść.

Michał Gołkowski udowadnia nam w “Spiżowym Gniewie”, że i owszem jedna osoba znikąd jest wstanie zagrozić wiekowemu Cesarstwu i sprawić, że plany dość pokojowego na stare lata już Cesarza są realizowane tylko wtedy, kiedy zgadzają się z planami Zahredowymi. Bo to, że Zahred do czegoś konsekwentnie dąży dowiadujemy się bardzo szybko, a sposób w jaki to realizuje jest naprawdę bezwzględnie zachwycający. Bez wielkiego problemu, ten wyśmienity aktor na miarę wspólnego dziecka Cezara i Oskara, potrafi znaleźć sposób na każdego, nawet jeśli trzeba dać tej przysłowiowej dupy dosłownie i w przenośni. Jest równie wierny jak mucha Plujka burczało i poświęci wszystko i każdego, a powieka mu przy tym nawet nie drgnie.

Najsmutniejsze dla mnie jest jednak to, że nie polubiliśmy się jakoś z Zahredem, bo choć lubię badassów, to między nim, a mną nie ma po prostu tej chemii. Podejrzewam, że zabrakło mi w nim tego cudownego wisielczego humoru, którym tak tryskało moje Słoneczko - Ezekiel Siódmy. To jest w sumie mój jedyny i główny zarzut do “Spiżowego Gniewu”, bo cała reszta jest zaprawdę powiadam Wam zacna. Absolutnie urzekło mnie nie wyjaśnienie tajemnicy głównego bohatera i dlatego z chęcią chwycę za kolejny tom, by uzupełnić historię i potwierdzić lub zaprzeczyć moim własnym rozbuchanym domysłom. Tak się cały czas zastanawiam czy i tu “łaska pańska na pstrym koniu jeździ” i to co miało być nagrodą, nie stało się największym przekleństwem?

Trzeba przyznać także, że poza Zahredem w książce znajdziemy wiele innych pełnowymiarowych, świetnie wykreowanych i opisanych postaci, a to naprawdę jest dar by pisać w taki sposób, że każdy bohater jest taki… no po prostu prawdziwy. Jedynie co to widzę trochę takie męskie przegięcie w postaci zbyt wyidealizowanej Sarsany - 14-letniej córki Cesarza, niezwykle inteligentnej i mądrej, zjawiskowo pięknej, w większości nie zachowującej się na swój wiek i do tego jeszcze jakby tego było mało - niczym lukier na już i tak przesłodzonym ciasteczku - ognistej nienasyconej nimfomanki. Aż mnie ząbki bolą od tego cukru, słodkości i różnych śliczności.

Przyznaję się, że spodziewałam się bardziej czegoś w rodzaju Zeka Komornika, a otrzymałam coś zupełnie innego i nowego, a to na pewno jest wielki plus dla tej historii. Trup ściele się gęsto, na ściany bryzga posoka,  flaki się artystycznie wylewają, a muchy jak to muchy srają i latają. “Spiżowy Gniew” na pewno jest pozycją godną polecenia i ze sporą dozą ciekawości czekam na kolejne zmartwychwstanie Zahreda i krwawe piekło pełne rzezi jakie zapewne rozpęta. Oj będzie się działo.

Ocena: 7/10

Fragment powieści możecie przeczytać --> TUTAJ.


"Ostry dyżur" - Michael Palmer

Doktor Abby Dolan przenosi się do maleńkiego urokliwego miasteczka Patience w Kaliforni, gdzie rozpoczyna pracę w miejscowym szpitalu. Tam styka się z tajemniczą chorobą, która objawia się silnymi zawrotami głowy i atakami szaleństwa. Podczas prób zdiagnozowania choroby, Abby Dolan dostaje sygnały od przełożonych, że nie powinna się mieszać się w nieswoje sprawy. Wraz z kolegą ze szpitala, lekarka postanawia znaleźć odpowiedzi na dręczące ją pytania. Okazuje się, że odpowiedzialność za sytuację w szpitalu może ponosić wielki koncern farmaceutyczny Colstar, będący chlubą miasteczka Patience. Tymczasem na tajemniczą chorobę umiera pierwszy pacjent…

[Replika, 2018]
[Opis i okładka: http://replika.eu/ksiegarnia/ostry-dyzur/]

Książka udostępniona dzięki uprzejmości Wydawnictwa Replika i zrecenzowana dla serwisu Secretum.pl

PATI:


Bez bicia przyznaję, że jestem prawie totalnym laikiem, jeśli chodzi o kryminały, a tym bardziej te medyczne. Ale właśnie straciłam dla Was przysłowiowe dziewictwo w tej materii z, a właściwie na “Ostrym Dyżurze”- jak szaleć to na całego. Nie mam niestety porównań do innych książek tego typu, więc trudno jest mi tę książkę w ogóle oceniać w konwencji „medyczności,” ale co tam - będę dzielnie próbować. Bo jak się ostatnio dowiedziałam bycie progeniturą pielęgniarki pracującej od zarania dziejów w zawodzie powoduje, że w życiu codziennym dla innych stałam się jakoś ekspertem w dziedzinie medycy i jej przyległych. Więc co, ja nie podołam? W końcu znam trzy metody resuscytacji, chociaż nie mam pewności czy potrafiłabym którąkolwiek z nich właściwie wykonać...
Abby Dolan przeniosła się do małego sennego górskiego miasteczka Patience z San Francisco, gdzie pracowała jako zastępca szefa izby przyjęć. Jej “taki tam prawie” narzeczony Josh po zbyt długim bezrobociu otrzymuje pracę w Colstarze, firmie produkującej baterie oraz zajmującej się tajnymi zleceniami dla rządu. Abby po przeprowadzce zauważa, że jej partner się dziwnie zachowuje, a na izbie przyjęć miejscowego szpitala, gdzie szybko znajduje zatrudnienie, nie brakuje przypadków - NMPCPJ - “Nie mam pojęcia, co pacjentowi jest”. Zaczyna także u swojego Josha zauważać niepokojące objawy, jakie występują u części pacjentów z jakimi miała już styczność. Nasza dzielna lekarka wraz z kolegą z ostrego dyżuru Alvarezem, stara się dotrzeć do prawdy. Ale prawda jest taka, że nic nie wydaje się takie jakie jest, a w sprawę zamieszany jest senator. Bardzo szybko Abby dowiaduje się, że trudno jest cokolwiek osiągnąć w mieście, gdzie każdy jego mieszkaniec jest w jakiś sposób powiązany z Colstarem, a jej przełożeni jasno stawiają sprawę, że pewne informacje nie powinny ją w ogóle interesować.
Rozwiązanie zagadki nie było, aż takie oczywiste, jak zakładałam na początku. Pewne fakty mnie zaskoczyły inne tylko utwierdziły w początkowym przekonaniu. Robią też wrażenie zwroty akcji stosowane przez autora - tu chylę czoła, naprawdę potrafił mnie miejscami ogłupić i ostatecznie zaskoczyć. Nie wiem niestety na ile tendencją tego typu literatury jest tworzenie aż takich “epickich” wariantów, a na ile jest to przypadłość samego pisarza. Chociaż kto wie... wszystko jest możliwe. Przyznaję, książka mnie wciągnęła, czytało się ją przyjemnie i naprawdę chciałam dowiedzieć się, co tak rzeczywiście dzieje się w Patience. A sam autor na pewno wie o czym pisze, pracował bowiem przez wiele jako internista, co czuje się w trakcie czytania. Nie używa on natomiast, na szczęście czytelników, przesadnie skomplikowanej terminologii medycznej, dlatego statystyczny oglądacz „Dr. House'a” bez problemu zrozumie, co autor miał na myśli. Jednak, moim zdaniem, szkoda, że autor nie zdecydował się na “pogłębienie” postaci, oczywiście za wyjątkiem Abby, która jako główna bohaterka jest opisana bardzo szczegółowo. Mam wrażenie, że nie poznałam tam nikogo poza nią, a reszta bohaterów jest trochę nie metaforycznie papierowa. Postać Ivesa, Josh, czy nawet sam Lew pojawiają się... ale nie wzbudzili we mnie żadnych emocji i nawet samą Abby trudno jest po prostu polubić, czy chociaż się do niej przywiązać - chociaż jest dość ludzka i nie kreowana na super’med’woman. Na pewno za to bez zastrzeżeń mogłabym być przez nią leczona, bo naprawdę bardzo fajnie poczytać o lekarzu, który dobro pacjentów stawia wyżej niż swoją karierę.
Jeśli macie ochotę spędzić naprawdę dość przyjemny wieczór i pogłowić się trochę razem z Abby nad tym co dzieje się w sennym Patience, to mogę Wam bez wahania polecić “Ostry dyżur”. Nudzić się na pewno nie będzie, a przy okazji możecie się dowiedzieć jak wygląda praca na ostrym dyżurze w Stanach.
Ocena: 5/10

czwartek, 26 kwietnia 2018

"Drugi okręt" - Richard Phillips

W 1948 okręt kosmiczny obcych spadł z nieba nad Nowym Meksykiem i natychmiast zniknął za murami laboratorium Los Alamos. Od tego czasu wojsko USA prowadziło ściśle tajne badania znane jako Projekt Rho, starając się rozpracować technologię pojazdu. Teraz, kilka dziesięcioleci od katastrofy, rząd szykuje się, by o wszystkim opowiedzieć.
A przynajmniej tak twierdzi...
Istnieje bowiem drugi okręt, przez wszystkie te lata ukryty przed wojskowymi. Trójka studentów odnajduje go zagrzebanego w odległym kanionie i w tym momencie ich życie zmienia się już na zawsze. Wystarcza jeden dotyk, aby technologia, na której rozszyfrowanie rząd wydał miliardy dolarów, załadowała się do umysłów nastolatków, którzy znają teraz przerażającą prawdę o Projekcie Rho. Gdy odnajduje ich ekipa NSA do tajnych zadań, złożona z Jacka „Rozpruwacza” Gregory’ego oraz Janet Price, zostają wtrąceni w brutalny świat sekretów i korupcji, mimo woli biorąc udział w wojnie, której celem jest przedefiniowanie pojęcia człowieka.
[Fabryka Słów, 2017]
[Opis i okładka: https://fabrykaslow.com.pl/autorzy/richard-phillips/drugi-okret-richard-phillips/]

AGA:

W 1948 okręt kosmiczny obcych spadł z nieba nad Nowym Meksykiem i natychmiast zniknął za murami laboratorium Los Alamos. Od tego czasu wojsko USA prowadziło ściśle tajne badania znane jako Projekt Rho, starając się rozpracować technologię pojazdu. Teraz, kilka dziesięcioleci od katastrofy, rząd szykuje się, by o wszystkim opowiedzieć…

Niedługo po ujawnieniu przez rząd USA wiekopomnego odkrycia, trójka nastolatków przypadkowo odkrywa drugi okręt obcych. Statek ukryty w kanionie, staje się azylem i źródłem niewyczerpanej wiedzy dla trójki bohaterów, którzy poszerzając coraz bardziej swoje zdolności, jednocześnie zdają sobie sprawę z odpowiedzialności, jaka na nich spoczywa. Okazuje się bowiem, że Projekt Rho może zagrażać ludzkości, a kierujący badaniami Donald R. Stephenson ukrywa przed władzami znacznie więcej niż chciałby przyznać. Heather, Jennifer i jej brat Mark będą musieli odnaleźć najbezpieczniejszy sposób na powiadomienie o tym, co dzieje się w laboratoriach projektu Rho, jednocześnie ukrywając rosnące zdolności fizyczne i intelektualne. A czasu jest coraz mniej, genialny naukowiec ma swój plan, który w każdym momencie może zostać wdrożony do życia.
Przy pierwszym kontakcie z tą książką pomyślałam o niej jak o skrzyżowaniu „Archiwum X” z „Dniem Niepodległości” w wydaniu soft dla młodego czytelnika. Dreszcze przeszły przeze mnie, a w oddali słyszałam „E. T. go home”. Jednak nie ma to jak obowiązki, a lekki przymus czytelniczy człowiekowi czasem na złe nie wychodzi, czego rzesze uczniów i studentów, niestety nigdy nie pojmie, choć to kwestia doboru lektury, im takie „Drugie okręty” raczej się nie trafiają.

Drugi kontakt z lekturą, ten bliższy okazał się zdecydowanie przyjemniejszy. Historia okazała się całkiem przyjemnie, sprawnie i dynamicznie napisana. Owszem na samym początku kojarzy się z „Dniem Niepodległości”, w szczególności z tajnym laboratorium na pustyni, w którym garażowany jest stateczek obcych, potem trochę powiewa tajnymi projektami i spiskami rodem z „Archiwum X”, a na końcu nanotechnologią, o której pisał Michael Crichton w „Roju”, ale wszystko to jest potraktowane lżej, przystępniej i ciekawiej, ponieważ z punktu widzenia dziarskich i inteligentnych nastolatków. Drodzy rodzice, chcielibyście mieć takich pełnych pasji i zapalczywych młodych ludzi pod dachem, którzy szukają na własną rękę sposobów uratowania całego świata, posiłkując się wszelkiego rodzaju trudnymi dziedzinami nauki, jak matematyka, informatyka, czy elektronika. Wspaniali nastolatkowie w tej książce odnajdziecie nadal to, co genialne w okresie dojrzewania, czyli problemy grup społecznych, spajającą jak cement przyjaźń, rozterki miłosne i niewiarygodne przygody, a wszystko to okraszone mocami, które na myśl przywodzą Avangersów. Akcja prze do przodu, a przez książkę co chwilę przewijają się coraz ciekawsi bohaterowie; tajemniczy Łachmaniarz, atrakcyjne małżeństwo Jacka i Janet, niebezpieczny Kapłan, czy cudownie ozdrowiony Raul. A to tylko namiastka tego, z czym się spotkacie czytając „Drugi okręt”.

Bliskie spotkanie trzeciego stopnia utwierdziło mnie, że ta książka nie mogłaby wyglądać inaczej. Richard Phillips, autor, urodził się w… Roswell. Szkolił się w elitarnej formacji piechoty US Army Ranger, podobnie, jak Jack, pisał pracę z zakresu fizyki w laboratoriach Los Alamos, w których prowadzone są badania Projektu Rho – innymi słowy, właściwy człowiek napisał właściwa ksiązkę. Można by się zastanawiać, co autor widział w Roswell i co jego współpracownicy w Los Alamos sądzą o jego radosnej twórczości? Zapewne, chcieliby, by ich praca była tak zatrważająco porywająca i ciekawa, jak powieść „Drugi okręt”.

Szczerze polecam powieść każdemu bez względu na wiek. Bohaterowie pomimo nastoletniego wieku, dzięki inteligentnemu zabiegowi fabularnemu, nie są infantylni, ale też nie są zbyt poważni, ich podejście do utrzymania tajemnicy drugiego okrętu obcych jest typowa dla niefrasobliwego, buntowniczego okresu dorastania, ale problemy rozwiązują w bardzo mądry i rezolutny sposób, który na odmianę można by już przypisywać dorosłym. Pomysł na pomieszanie wielu znanych nurtów z literatury fantastycznej i kultury popularnej, przeładowanie fabuły wydarzeniami następującymi po sobie, powoduje, że książkę czyta się w mgnieniu oka.

Ocena: 8/10

poniedziałek, 16 kwietnia 2018

"Wampir z KC" - Andrzej Pilipiuk

Komuna ustępuje miejsca krwiożerczemu kapitalizmowi, co jednak wcale nie oznacza, że wszystko nagle układa się świetnie.

To był taki dobry plan, co mogło się nie udać?! Miały być zyski z wyśrubowanych norm i wakacje w Bułgarii. Miał być wyzysk i poganianie klasy robotniczej batogiem przez spasionego burżuja z cygarem w zębach. Miało być tak pięknie. Miało, ale się...

Wampiry przeżywają szereg traum: najpierw Zakład Pracy wysyła je na urlop. Wiadomo, że najgorsze we wczasach jest to, że nie ma nic do roboty. A bez roboty człowiek głupieje. Wampir również, bo wampir wszak też człowiek, tylko nieco bardziej martwy.

Następnie Drucianka upada , mimo śmiałego planu naprawczego, który miał dziarskim i zwycięskim krokiem wprowadzić kulejący zakład w krwiożerczy kapitalizm. I znowu- najgorsze w bezrobociu jest to, że nie ma nic do roboty.

Może z powodu tych trudnych przeżyć oba wampiry nie mają tyle co kiedyś cierpliwości do kamieniczników czy byłych ubeków i ich pomysłów na nową rzeczywistość. W ogóle ta nowa rzeczywistość jakaś taka...podobna łudząco do tej starej.

Cóż, kapitalizm najwyraźniej już jest, ale kapitalistów zapomnieli dowieźć.

[Fabryka Słów, 2018]
[Okładka i opis: https://fabrykaslow.com.pl/autorzy/andrzej-pilipiuk/wampir-z-kc/]

Książka udostępniona dzięki Wydawnictwu Fabryka Słów.

PATI:

Są takie chwile, gdy zerkamy na zegarek i okazuje się, że gdzieś nam “wcięło” kolejną godzinę z życia. Są też i takie, kiedy stajemy przed jakże trudną decyzją, czy “jeszcze tylko skończę jeden rozdział” jest ważniejsze, niż funkcjonalność i produktywność w pracy dnia następnego. Ja po spędzeniu nocki z wampirami musiałam ratować się mocnym makijażem i 4 kubkami jeszcze mocniejszej kawy, aby zatuszować braki w ilości przespanych godzin. Bo ja niestety wąpierzem nie jestem i snu potrzebuję i kurcze blade lipa z psią kostką mać - niech się ktoś nade mną zlituje i dobije, ale oderwać się od “Wampira z KC” Andrzeja Pilipiuka po prostu nie potrafiłam. I niech rzuci we mnie kamieniem ten, co nigdy nie zarwał nocy przez dobrą książkę!

Bo oto nadchodzi wiatr zmian, który nie czarujmy się sprawia znanym nam już z poprzednich części wampirom więcej kłopotów niż pożytku. Nie dość, że zmuszono ich do bezczynnych wakacji nad morzem, a potem do bezczynnych dłuższych wakacji na bezrobociu, to jeszcze niesławny Eduard z Hameryki nie zapomniał o polskich krwiopijcach i nasyła na nich Fundacje Van Helsinga. Nie jest łatwo więc być niewadzącym nikomu wampirem w Warszawie, który toczy w trudzie i znoju swój własny “kamień” pod górę życia na cześć i chwałę kolektywu. Bo jak nie grzybobranie w styczniu, to po skarb, czy drzewko trzeba się wybrać, a dres okazuje się też może być ubiorem do pracy. Opowiadania łączące się w jedną całość ukazują przemiany, co nie takie znowu zaskakujące, nie tylko czasów, ale i naszych bohaterów. Bo wampiry jak się okazuje w dobie krwiożerczego kapitalizmu muszą stać się no cóż... bardziej krwiożercze, a rekin biznesu to w końcu bardzo groźny drapieżnik nawet uzbrojony w srebrny świecznik.

Jak to zwykle u Pilipiuka - miejscami było zabawnie, miejscami bardzo poważnie i niegłupio, ale w idealnie wyważonej mieszance. I choć zaczyna się niby bardzo niewinnie, bo na wakacjach nad morzem, to i tak potem jest z grubej rury - bo jak można inaczej nazwać spotkanie naszych bohaterów z Samym Wiecie Kim? Marek, Igor i ich wychowanka Małgorzata zostają herosami światowego kalibru, bo choć nieżywi to przeżyli, a Harry Potter powinien im buty czyścić ot co! Nie zdradzając za bardzo fabuły -  tak, spotykają Jakuba i jego wiernego “Robina” Semena.

Kiedy “13 grudnia wybuchła wojna, kulki z cebulki, a groch to był proch” moim rodzicom wyłączyli prąd, a co za tym idzie i telewizor, więc po 9 miesiącach i 10 dniach przyszłam na świat ja. Dlatego mniej więcej lata 88-91 w jakich dzieje się akcja “Wampira z KC” przypadają dokładnie w okresie mojej już jako takiej świadomości życia wokoło.  Dzięki tej książce miałam możliwość powspominania sobie dzieciństwa, bo naprawdę doskonale pamiętam ideę i wygląd zakładowych ośrodków wczasowych z tamtych czasów. Pamiętam ich zapach, wygląd i specyficzny charakter... W sumie, to wszystko tam było specyficzne, a autor zafundował mi powrót do pilśniowych domków nad uroczym jeziorem w Skokach "pod" Poznaniem “nad” jeziorem. Te dziury w podłodze, stołówka, zapach farby olejnej...  Ehhh wspomnienia wracają do mnie niczym tamtejsze krwiożercze komary do odsłoniętej części ciała. A przypomniany smak bułki z pieczarkami - niewidzianego i lekko zapomnianego przeze ze mnie rarytasu i hot-dogów z  połówkami parówek (mniej lub bardziej mięsnych) zalanych czerwonym keczupem marki Winiary śni mi się teraz po nocach. Jako, że dziś dzieci kartki na żywność znają już tylko z kuponów do mac’a, nie rozumieją tamtych czasów, kiedy czekoladę załatwiało się po znajomościach na święta, a aparaturę do pędzenia posiadał co drugi sąsiad. I właśnie dlatego, ta część sagi o wampirach trafiła do mnie najbardziej i tak niesamowicie wciągnęła.

Seria o “zwyczajnych” warszawskich wampirach z Pragi-Północ skradła mi serce już w pierwszym tomie. W drugim utrwaliła tylko uczucie między nami, a trzeci przypieczętował je na wieki. I pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że to nie ostatnie spotkanie ze “zwyczajnymi” i nawet bardziej ludzkimi od ludźmi warszawskimi wampirami. Panie Andrzeju, a może by tak 4 tom - Wampir z PoPisu?


Ocena: 8/10

poniedziałek, 2 kwietnia 2018

"Wyspa" - Sigríður Hagalín Björnsdóttir


Błyskotliwa powieść o miłości, władzy i manipulacji. Prawdopodobna i przez to przerażająca wizja naszej przyszłości. 

Świat jaki znamy, przestaje istnieć. Z dnia na dzień Islandia, uznawana za jeden z najlepiej zorganizowanych krajów, traci kontakt z pozostałymi państwami i przeistacza się w krainę chaosu. Mieszkańcy nie wiedzą, co jest źródłem kryzysu, ale mimo to starają się normalnie funkcjonować. Tymczasem nowo powstały rząd manipuluje informacjami, wie bowiem, że wkrótce zabraknie pożywienia. Państwo, a wraz z nim prawo i społeczeństwo zaczynają ulegać korozji. 

Hjalti do momentu zmiany był wziętym dziennikarzem. Czy odnajdzie się w nowej rzeczywistości? Jakich wyborów dokona, aby ocalić w sobie człowieczeństwo? 

Maria za wszelką cenę chce uratować swoje dzieci, tymczasem władze ogarniętej szaleństwem wyspy chcą ich deportować i wysłać statkiem w nieznane. Czy przetrwają? 

Wyspa to błyskotliwe połączenie thrillera, political fiction i dystopii, a zarazem świetnie skonstruowana diagnoza współczesnego rozchwianego świata. Wizja wykreowana przez Sigríður Hagalín Björnsdóttir wstrząsnęła Islandią i wywołała ożywioną dyskusję na temat trwałości fundamentów państwa i społeczeństwa. 

Książkę ogłoszono najlepszym debiutem literackim ostatnich lat, a także nominowano do DV Cultural Prize for Literature 2016 i The Icelandic Women’s Literature Prize 2017.

[Wydawnictwo Literackie, 2018]
[Opis i okładka: https://www.wydawnictwoliterackie.pl/ksiazka/4590/Wyspa---Sigr%C3%AD%C3%B0ur-Hagal%C3%ADn-Bj%C3%B6rnsdottir]

Książka udostępniona dzięki Wydawnictwu Literackiemu i zrecenzowana dla Secretum.pl.

AGA:

Schludna dystopia w białych rękawiczkach...

Nie powinno rozpoczynać się recenzji od podsumowania, ale aż cisnęło mi się na białą kartkę te kilka czarnych liter. Sigríður Hagalín Björnsdóttir powieścią „Eyland” zadebiutowała na islandzkim rynku wydawniczym w 2016 roku i go podbiła, zdobywając kilka tamtejszych nagród literackich. Sigríður, jako dziennikarka radiowa, była świetnie przygotowana do napisania tejże powieści, przebywając w otoczeniu polityków islandzkich, komentując aktualne wydarzenia na świecie i w kraju miała doskonałe przygotowanie merytoryczne do stworzenia swojego głównego bohatera Hjaltego, dziennikarza, a także ukazania reakcji organów państwowych na nagły kryzys dotykający państwo.

Islandia zostaje odcięta od reszty świata. W nocy przestają docierać do wyspy informacje z zewnątrz: nie działa Internet, nie działa komunikacja radiowa, satelitarna, krótkofalowa ze statkami pływającymi na Morzu Norweskim i Oceanie Atlantyckim, samoloty nie lądują, a statki, które wypłynęły, by skontaktować się z najbliższym lądem, zaginęły. Islandczycy oraz Ci, którzy mieli szczęście albo pecha pozostać na wyspie w tej niezwykłej chwili, postawieni w nowej sytuacji, muszą odnaleźć w sobie zarówno siłę i mądrość przodków, jak i okruchy człowieczeństwa, by nie dać się porwać fali szaleństwa, jakie stoi na progu każdego domu, a pchane jest czymś tak zwykłym jak Głód.

Na kartach książki poznajemy kilku bohaterów, aczkolwiek wiodącym jest Hjalti Ingolfsson, dziennikarz, którego losy śledzimy przez całą książkę. To wokół niego skoncentrowane są pozostałe postaci powieści. Maria, jego była partnerka, Hiszpanka, i jej dwójka dzieci Elias i Margaret, Leifur, brat lekarz, i jego żona Gudrun, Elin Olafsdottir, ambitna polityk, czy idealistyczna koleżanka z pracy Ulfhildur. Każda z tych postaci opowie historię kryzysu społeczeństwa w apokaliptycznej chwili, gdy kończą się zasoby żywieniowe, gdy struktury społeczne przeistaczają się z demokratycznych w dyktatorsko-faszystowskie, gdy każdy walczy o skrawek życia dla siebie i swoich najbliższych. Pani Sigríður wykorzystała każdą z tych postaci, jako medium dla jednej sprawy i tak: Maria reprezentuje problem obcokrajowców i rasizmu, Leifur ukazuje problemy medycyny w momencie kryzysu, jego niedoskonałości przemysłu farmaceutycznego, Margaret, jak nomen omen mara ze świata „Władcy Much”, ukazuje okrucieństwo i los młodzieży, Elin żelazna dama Islandii, kwintesencja emancypacji przeistacza się w przodownika totalitaryzmu, a Ulfhildur próbuje przebić się słabym głosem z prawami do wolnej prasy. Ach i zostaje Hjalti, najbardziej obmierzły bohater z jakim spotkałam się w literaturze od wielu lat, jak dotąd chyba żadnym antybohaterem tak nie gardziłam jak tym małym człowieczkiem. Mężczyzna nie posiadający kręgosłupa moralnego, przesiąknięty kompleksami względem młodszego brata, niezdecydowany, głupi, mówiący sam o sobie jak o człowieku o małym sercu, „skupionym na sobie, samolubnym dziecku”. Ten Hjalti będzie czytelnika prowadził przez meandry zapadającego się społeczeństwa, będzie sam przykładał rękę w jego pogromie.

Nie zaskakuje mnie fakt, że powieść „Wyspa” zdobyła w Islandii takie uznanie. Sigríður Hagalín Björnsdóttir napisała powieść o apokalipsie wyspy, na której żyje mniej ludzi niż w Gdańsku. Nie będąc złośliwym można założyć, że pewnie na spotkaniach autorskich z połowę czytelników swoich mogła autorka poznać, a zapewne jako dziennikarkę, wszyscy ją znali. Mając na uwadze fakt, że społeczność ta przeszła ekonomiczne tąpnięcie w 2008 roku, odbiór tej dystopii zapewne musiał być bardzo dotkliwy i budzić żywe reakcje, a mechanizmy, które zachodziły w kręgach politycznych zapewne w znacznym stopniu czytelnicy odnaleźli na łamach tej książki.

Obiektywnie patrząc nie wróżę tej powieści wielkiego sukcesu. Od samego początku jest ona zbyt sterylna, zbyt poprawna politycznie. Napisana jest jakby według podręcznika: „Jak przeprowadzić społeczeństwo przez apokalipsę w ujęciu politycznym”. Autorka przedstawiła kryzys, który dotyka malutką społeczność i przedstawia mechanizmy, które mogą owszem udać się wyłącznie na takiej specyficznej społeczności w taki uładzony, śliczny skandynawski, delikatny sposób. Jest to niewątpliwie szalenie ciekawy obraz społeczności wyspiarskiej, islandzkiej, aczkolwiek dystopii niemożliwej z założenia, naciąganej i naiwnej. A jeśli rzeczywiście tak wyglądała reakcja społeczeństwa islandzkiego na kryzys ekonomiczny, to jest mi ich bardzo żal. Brak jest w tej wizji życia, wszystko odbywa się w białych rękawiczkach, a Islandczycy idą za żelazną damą, jak owce za swą perednicą. Pytanie brzmi; czy pisarka tak słabo napisała apokaliptyczną powieść, czy napisała fenomenalny obraz społeczeństwa islandzkiego?
Sigríður dla celów analizy społecznej i ukazania tworzenia się niebezpiecznych mechanizmów totalitarnych stworzyła absurdalną sytuację, w której na świecie pozostaje wyłącznie Islandia. Nie wyjaśnia dlaczego nie ma kontaktu zresztą świata. Mechanizmy, które zaprezentowała nie są niczym nowym, ani odkrywczym. Wystarczy sięgnąć po „Atlas wysp odległych” Judith Shalansky, tam każda historia o społeczności wyspiarskiej ukazuje skażenie tych społeczności jak nie chorobami genetycznymi, to dewiacjami, deprawacją moralną lub innymi bolesnymi historiami. Mechanizm przejścia od pozornej demokracji przez socjalizm do totalitaryzmu nie jest niczym nowym dla polskiego czytelnika. Proste jak cep reprezentacje problemów poprzez postaci bohaterów też już ukazywane były od czasów Oświecenia w literaturze.

Szumne przyrównywanie islandzkiej pisarki do Orwella, Huxleya, czy Atwood, wydaje mi się działaniem mocno marketingowym i na wyrost. Nagrody, które zdobyła pani Björnsdóttir można by przyrównać, przynajmniej pod względem zasięgu, chyba do Nagrody Literackiej Gdynia. Na Goodreads oceniło ją zaledwie 183 osoby, zrecenzowało 20. Książkę czytałam, pomimo mojej powyższej krytyki, sprawnie, akcja trzymała w napięciu i z zainteresowaniem śledziłam losy kanalii Hjaltiego, choć jest to zbyt dobre określenie, kanalia wykazuje się inteligencją, której Hjaltiemu zdecydowanie brakowało.

„Wyspa” jak na apokalipsę jest zbyt poprawna politycznie, zbyt sterylna, zbyt skandynawska, jak na political fiction zbyt odtwórcza i banalna, broni się jedynie jako powieść społeczno-obyczajowa, choć i tutaj ludzie nadal są względem siebie zbyt ugrzecznieni w obliczu głodu i nadchodzącej zagłady i nieufności, ale może właśnie takie jest to społeczeństwo, poddaje się zamiast walczyć.

Ocena: 6/10

"Sztylet ślubny" - Aleksandra Ruda

Kupiecka córka Mila Kotowienko powraca!
Sztylet ślubny to długo wyczekiwana przez czytelników kontynuacja pierwszej części trylogii Aleksandry Rudej, Sztyletu rodowego.
Królewskim posłańcom udało się uniknąć śmierci, więc cała drużyna zmierza do spokojnego miejsca, w którym mogłaby zająć się lizaniem ran. Wkrótce okazuje się jednak, że na spokój nie mają co liczyć. Kapitan wciąż poszukuje zaginionej narzeczonej, uzdrowiciel ma pełne ręce roboty, a zakochany troll jest… no cóż, zakochany. Mila jednak opiera się względom Dranisza i liczy, że nie będzie musiała przy okazji zdradzić swojej największej tajemnicy.
Tylko jak utrzymać w sekrecie prawdę o sobie, skoro kolejne tarapaty wymagają od dziewczyny sięgnięcia po moc sztyletu? Na dodatek wokół jak na złość pojawia się coraz więcej niechcianych adoratorów.
Nowe tajemnice, nowi wrogowie, dużo magii i humoru – powieść Aleksandry Rudej to humorystyczne fantasy najwyższej próby.
[Wydawnictwo Papierowy Księżyc, 2018]
[Opis i okładka: https://papierowyksiezyc.pl/ksiegarnia/sztylet-slubny/]
Książka udostępniona dzięki Wydawnictwu Papierowy Księżyc i zrecenzowana dla Secretum.pl.
AGA:
Sztylet ślubny” to tom drugi Trylogii Sztyletu Rodowego Aleksandry Rudej, ukraińskiej pisarki, którą polski czytelnik miał już wcześniej okazję poznać dzięki cyklowi o przygodach Olgi i Ottona.
„Sztylet ślubny” to bezpośrednia kontynuacja przygód Mili Kotowienko i drużyny Głosów Królewskich. Akcja rozpoczyna się dokładnie w tym samym momencie, w którym zakończył się tom pierwszy. Po nocnym starciu z watahą wilkołaków poobijana, kontuzjowana załoga Jaromira Wilka, błądzi po leśnych ostępach na terytorium uldona, nie wiedząc, w którą stronę się udać, aby wrócić do dominium Bicza. W drodze powrotnej do cywilizacji, która okaże się wyjątkowo długa, wyboista i usłana trupami, towarzysze w końcu odkryją kim naprawdę jest Miłka. Wszystko niestety to zmieni, a tarcia pomiędzy poszczególnymi członkami drużyny nabiorą rumieńców, z czego jak zawsze najbardziej będzie zadowolony elfi uzdrowiciel Daezael, który z niesłabnącą dozą sarkazmu i uszczypliwości, będzie dolewał oliwy do ognia. Na trakcie dzielne Głosy Królewskie spotkają młodego uldona, który zaprosi ich w gościnę, martwiaki, wielu kandydatów do ręki Jasnoty Hak, którzy z przyjemnością większą, bądź mniejszą, chętnie zaopiekują się dominium jej tatuśka, a na drodze znów pojawią się wilkołaki, a nawet kilku zwykłych.... drwali.
Tom drugi Trylogii Sztyletu Rodowego nie odstaje poziomem od tomu pierwszego, a ilością humoru, nawet go przebija. Wielkim błędem było sięgnięcie po te dwa tomy tuż przed Świętami Wielkanocnymi. Ujmijmy to tak – świątecznych porządków w tym roku nie było, ledwie udało się przygotować obowiązkową paschę i sernik. Podkrążone oczy są świadectwem na to, jak wyczerpująco radosną czynnością może być czytanie.
W tomie drugim zdecydowanie czytelnik spotka się z większą ilością akcji, magii i zaskakujących sytuacji. Na drodze Mili zaczną pojawiać się co rusz nowi kandydaci do ręki Jasnoty Hak. Sama Mila niestety, w tym tomie, została trochę spacyfikowana. Troszkę mam żal do pisarki, że z samodzielnej, charakternej i zadziornej bohaterki, która tyle potrafiła osiągnąć, doświadczyć i przetrwać, nagle robi typową heroinę, która po prostu pragnie księcia, może nie do końca na białym koniu, ale jednak jakoś koniecznie go potrzebuje. Drużyna pod wpływem matrymonialnych perturbacji Jaromira Wilka powoli się rozpada, choć co niektórym bardziej lub mniej, wychodzi to na dobre. Jak humoru nie ubyło, a wręcz przybyło, tak niestety rozwiązania fabularne bywają lekko irytujące, gdy każdorazowo wyjściem z sytuacji okazuje się sięganie po magiczne zdolności Jasnoty. Powieść nadal jednak pomimo wszystkiego czyta się fantastycznie. Poziom przyjemności czerpanych z dialogów i humoru sytuacyjnego, pozwala naładować baterie na bardzo długi czas.
Refleksja końcowa; mam ochotę zamordować pisarkę, że zakończyła tom drugi w takim momencie. Zapewne Wydawnictwo Papierowy Księżyc nie pomoże w cierpieniach czytelników i dołoży wszelakich starań, by je wzmóc, każąc im ponownie czekać bardzo długo na kolejny tom. A może się mylę?
Ocena: 9/10

"Sztylet rodowy" - Aleksandra Ruda


Aleksandra Ruda powraca! Nowa seria, nowi bohaterowie, nowe uniwersum.
Znakomite fantasy najwyższej próby, pełne przygód, magii, humoru i wyjątkowo barwnych postaci.
Sztylet rodowy to pierwszy tom trylogii, której kolejne tomy ukażą się w 2017 roku.
Co zrobić jeśli wraz z końcem wojny skończyły się też marzenia o wspaniałej karierze i chwale, twoje cokolwiek ograniczone zdolności magiczne nie są nikomu potrzebne, a w kieszeniach świecą pustki?
Oczywiście zostać królewskim posłańcem, do obowiązków którego należy odwiedzanie regionów kraju i sprawdzanie dokumentów podatkowych. To nic, że do towarzystwa dostaniesz zakochanego trolla, tchórzliwego krasnoluda, bezczelną wojowniczkę i elfa, który utracił wiarę w piękno. I jeszcze kapitan królewskiej armii patrzy z góry i nie daje chwili wytchnienia!
Pracuj, Milo, chwilowo jesteś tu uziemiona. Czeka cię wiele nauki, by pokonać trudności czyhające na każdym kroku, bo zwykłe zadanie może okazać się znacznie trudniejsze niż wydawało się na pierwszy rzut oka…
[Wydawnictwo Papierowy Księżyc, 2016]
[Opis i okładka: https://papierowyksiezyc.pl/ksiegarnia/sztylet-rodowy/]
Zrecenzowana dla Secretum.pl.

AGA:
„Sztylet rodowy” czekał na półce dwa lata i pierwszy raz cieszę się z własnej opieszałości czytelniczej, bo dorównała ona opieszałości wydawniczej Wydawnictwa Papierowy Księżyc. Dzięki tej synchronizacji, miałam niewypowiedzianą przyjemność przeczytania, dwóch tomów Trylogii Sztyletu Rodowego Aleksandry Rudej za jednym zamachem. Tę ukraińską pisarkę poznałam już jakiś czas temu za sprawą cyklu przygód Olgi i Ottona, które zaczęła, i niestety nie skończyła wydawać, Fabryka Słów. Sięgając po „Sztylet rodowy” doskonale zdawałam sobie sprawę, że czeka mnie wciągająca lektura, która zmusi mnie do nieprzespanych nocy, nagłych wybuchów śmiechu, zarzucenia wszelkich innych czynności domowych, w zamian ofiarowując mi ogromną dawkę dopaminy, dobrego samopoczucia i... bolesnych skurczy twarzy od nieustannego uśmiechania się.
W królestwie zapanował pokój, zakończyły się wieloletnie walki z pomroką, nastał więc czas, aby król powrócił do porządkowania swego państwa i rządzenia dominiami. Jak wiadomo najważniejsze jest, by być dobrze poinformowanym, kto ma dostęp do informacji, ten ma władzę. A że nie wynaleziono jeszcze w królestwie magicznego internetu, zwrócono się do klasycznego sposobu pozyskiwania informacji, czyli do utworzenia sieci specjalnych posłańców – Służbę Głosów Królewskich. Ci, którzy po zakończeniu wojny, musieli przeorganizować swoje plany życiowe, a także Ci, którzy po prostu musieli się z czegoś utrzymać, zgłosili się do tej jakże zaszczytnej pracy. Tak też poznajemy bohaterów tej wielkiej draki, jaką okaże się podróż do przygranicznych ziem monarchy. Drużyna pod przewodnictwem szlachetnie urodzonego Jaromira Wilka wyrusza w drogę. A cała podróż jest tym bardziej interesująca, że cała drużyna przedstawia pełną gamę wszelakich ras, charakterów i osóbek z prywatnymi i nader ciekawymi tajemnicami. Poznajemy, więc: Milę Kotowienko, córkę kupca, maga po kursie podstawowym, Daezaela Tachlaelbrara, elfa uzdrowiciela, Tisę Wilkowienko, wojowniczkę ochroniarza wyżej wymienionego Jarka Wilka, Percivala von Klotza, krasnoluda rzemieślnika z nadopiekuńczą mamuśką i Dranisza Rycha, kochliwego trolla. Podróż zapewne nie byłaby interesująca, gdyby nie wilkołaki, uldony, truciciele, nadopiekuńcze mamuśki, zakochane kobiety, uszczypliwy elf i ciągle pochmurny i nader wyniosły kapitan. Oj będzie się działo.
Cóż mogłabym napisać o powieści, która powoduje, że człowieka bolą policzki od ciągłego uśmiechania się podczas czytania. Jeśli jeszcze nigdy (nie wiem, jak się tacy czytelnicy mogli uchować) nie czytaliście książek fantasy pisarek zza naszej wschodniej granicy, to jedyne, co mam do powiedzenia – TO WIELKI BŁĄD. Pomimo że zazwyczaj są to powieści dedykowane żeńskiej części odbiorców, to „Sztylet rodowy” spokojnie mogę polecić wszystkim. Aleksandra Ruda oparła fabułę na schematycznym motywie, który przewija się wielokrotnie przez literaturę fantasy: oto drużna złożona z bohaterów różnych ras musi wykonać zadanie, a w drodze do celu przeżywa przygody, cementując swoją przyjaźń. Niby wszystko już było, więc dlaczego TA powieść różni się od tylu jej podobnych? Odpowiedzią jest – niesamowite poczucie humoru pisarki, która na każdej stronie wlewa go kubłami w swoje postaci i dialogi. Najwspanialszy elf uzdrowiciel z deprechą, wersja emo, którego największą pasją jest podglądanie ludzkich dramatów i tragedii, a także ich niejednokrotne podsycanie, troll Dranisz, wielkolud robiący maślane oczy do Miłki, Tisa, platonicznie zakochana służąca w kapitanie Wilku i Persik, rozpieszczony krasnolud do kopania, za którym ciągnie się nadopiekuńcza mamuśka, która bardziej nadawałaby się do roboty niż jej rozmemłana latorośl. A na końcu podróży czeka naszą zgraję początkowych niedorajdów niespodzianka – król zdecydowanie nie wie, co się dzieje na jego ziemiach.
Mogłabym pisać i pisać peany radości na cześć „Sztyletu rodowego”, zamiast tego po prostu napiszę, że zaraz po przeczytaniu pierwszego tomu, sięgnęłam po drugi.

Ocena: 10/10