Miecz i żar — tylko tyle pozostało zamaskowanemu wojownikowi z pustynnego Południa. Kiedyś, zgodnie ze zwyczajem, zasłaniał twarz, by nikt nie wykradł mu duszy. Dziś nie ma już duszy, którą mógłby chronić. Czy z bogami można walczyć za pomocą mieczy? Tak, jeśli jesteś Issarem i nie masz nic do stracenia.
"Opowieści z meekhańskiego pogranicza" to książka o wojnach bogów i wojnach ludzi. Poznaj plemiona, które trwają na pustyni od trzech tysięcy pięciuset lat, Aspektowaną Moc, mogącą okiełznać żywioły i ludzi, którym, gdy wszystko zawodzi, zostaje jeszcze miecz i topór w dłoni, a w sercu duma, honor i wytrwałość.
[ Wydawnictwo Powergraph, 2012 ]
[ Opis i okładka z: http://www.powergraph.pl/ ]
AGA:
Nigdy nie przypuszczałam, że
przeczytam książkę polskiego pisarza fantasy, i powiem, że
naprawdę mi się podobała, że chcę przeczytać więcej. Od
czasu do czasu i raczej z przypadku, miewałam przelotne romanse z
polską literaturą fantasy; przeczytałam Jarosława Grzędowicza
Pana Lodowego Ogrodu, Jacka Piekary Sługę Bożego, Feliksa W.
Kresa Prawo sępówi Serce gór . Mało i wybrednie, i
wszystko napisane poprawnie, ale nic nie zachwyciło, niektóre
przeraziły, a inne zanudziły. A jednak romans czasem przeradza się
w prawdziwe uczucie i cuda się zdarzają, choćby w osobie Roberta
M. Wegnera. Nie będę oczywiście pisała peanów na część
pisarza i jego talentu, ale muszę przyznać, że
szczerze i mile zostałam zaskoczona.
Opowieści z meekhańskiego
pogranicza. Północ – Południe, to pierwszy tom
historii o Meekhanie, krainie rozległej, a czytelnikowi
ukazanej w aspekcie stron świata. Świat jak świat, można
rzec nie specjalnie wykreowany, bez polotu, trzymający się wręcz
sztampowych ram; Północ zimna, często niedostępna,
górzysta, gdzie mieszkają twardzi, zaprawieni górale,
stworzeni na podobieństwo szkockich klanów, i Południe,
spalone słońcem, piaszczyste, opanowane przez plemiona
wierzące w starych bogów i tradycje niezrozumiałe dla mieszkańców Imperium. Jest
to świat, w którym jedno imperium opanowało większość
znanych ziem, zaprowadziło pod swym sztandarem pokój,
zasymilowało z większym bądź mniejszym sukcesem inne nacje i
teraz dąży do utrzymania i ustabilizowania tegoż kolosa. Wszystko
uładzone jak zachodnie powieści fantasy, żadnych naleciałości
słowiańskich, czy zapożyczeń z historii Polski. Tak wszystko
stworzone i napisane, że gdyby nie wiedza o narodowości autora, to
pseudonim mógłby wprowadzać w błąd, insynuując
pokrewieństwo choćby z niejakim Wagnerem, co prawda Karlem
Edwardem.
Co jest w tych opowiadaniach, że
pomimo standaryzacji i małej oryginalności świata, są one tak
dobre?
Północ. Topór i skała.
Honor górala. Wszyscy jesteśmy
Meekhańczykami. Szkarłat na płaszczu. Krew naszych ojców.
Cztery opowiadania o 66 Kompanii
Górskiej Straży to lekko powiązane ze sobą historie o walce
o pogranicze, zmaganiu się z nieczystymi siłami, rozgrywkach
dyplomatycznych oraz trudnym zadaniu utrzymania ładu, porządku
i pokoju na górskiej granicy. Członkowie nowo powstałej
kompanii muszą nie tylko utrzymać status quo, ale również
nauczyć się między sobą współpracować i podporządkować
się młodemu porucznikowi.
Historie niby banalne z powtarzającymi
się motywami Termopilii, czy honoru i bitności górali,
jednak to co je wyróżnia to talent Wegnera, umiejętność
utrzymania napięcia i uwagi czytelnika, płynnego przechodzenia od
statyki i melancholii do dynamiki i akcji. Stworzył też kompanię,
która staje się bohaterem zbiorowym, gdzie tylko niektóre
jednostki zostały mocniej zarysowane, np. porucznik
Kenneth-lyw-Darawyt i jego dziesiętnicy. Wegner opowiada o dumie
żołnierza, o obronie słabszych jednostek, o wstrzemięźliwości i
o tym, że czasem trzeba nagiąć własny honor, aby uzyskać
rzeczy znacznie ważniejsze. Najpiękniej jednak opisał
bohaterstwo i odwagę, patetyczną walkę i patriotyzm we
Wszyscy jesteśmy Meekhańczukami, które otrzymało
Nagrodę Fandomu Polskiego im. Janusza A. Zajdla i zdecydowanie jest
moim faworytem.
Południe. Miecz i żar.
Ponieważ kocham cię nad życie.
Gdybym miała brata. Pocałunek skorpiona. Zabij moje wspomnienia.
Tym razem czytelnik zostaje wysłany na dalekie Południe, gdzie żar
leje się z nieba, ziemia za sprawą bogów została zamieniona
w pustynie, a ludy zamieszkujące walczą o skrawki żyznych pastwisk
na wypas dla swych zwierząt. Początkowo ciężko się wgryźć w
krajobrazy i bohaterów całkowicie odmiennych od tych z
Północy. A Południe to świat handlarzy, którzy
są cywilizowani, wykształceni i całkowicie wchłonięci
przez Imperium zarówno pod kątem terytorialnym, jak i
kulturowym. Na tle tego świata pojawia się człowiek z
Północy, z pustynnych, surowych gór,
Yatech, który wstępuje na służbę do jednego z kupców,
jako ochroniarz i siłowe zabezpieczenie interesów
Areina-ker-Noela. Opowiadania poświęcone issaryjskiemu wojownikowi,
poza drobnym romansowym, słodkawym akcentem, traktują o
nietolerancji kulturowo-religijnej oraz o wypatrzonym
postrzeganiu świata poprzez własny punkt widzenia i własną
historię. Opowiadania z Południa wydają mi się jednak mniej
dopracowane, za mało wyraziste, a najbardziej nie podobał mi się
Pocałunek skorpiona, który od samego początku kojarzył mi się
z historią Króla Skorpiona, zawartą w filmie Mumia
powraca, klasyczne sprzysiężenie się desperata z bogiem i motyw
skorpiona najtwardszego drapieżnika pustyni, jakoś nie przemówiło
do mnie, a nawet rozczarowało swoją prostotą.
Wszystkie jednak opowiadania są
napisane na równym poziomie, wiadomo, że niektóre
przypadną bardziej lub mniej do gustu, ale wszystkie są co najmniej
dobre, nie widać w nich zniżek formy autora lub chałturnictwa.
Zbiór nie posiada jednego bohatera wybijającego się
ponad innych, a przesłanki zawarte w opowiadaniach dają
powody sądzić, że w dalszych częściach wszyscy staną się
bohaterami jednej większej historii. Uwaga czytelnika dzięki temu
skupia się przede wszystkim na opowiadanej historii,a nie tylko na
poczynaniach jakiegoś głównego bohatera. Jedynym zarzutem,
jaki wystosuję przeciwko prozie Roberta M. Wegnera dotyczy
onomastyki, a mianowicie udziwnionym i wyszukanym
imionom i nazwiskom: Kenneth-lyw-Darawyt, Aerin-ker-Noel,
Andankey-Treffer, itd., które przypominają egzotyczne
nazewnictwo rozochoconej nastolatki, pełne barokowej emfazy.
Opowieści z meekhańskiego pogranicza.
Północ-Południe, to bardzo dobra polska fantasy, która
pozwala mieć nadzieję, że pozostałe tomy będą czystą
czytelniczą przyjemnością. Życzyłabym sobie więcej takiej
literatury, której Zachód mógłby nam
pozazdrościć.
Ocena: 8/10
Przesłanie: „ A niechaj narodowie
wżdy postronni znają, iż Polacy nie gęsi, iż swojego Wegnera
mają.”
-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
PATI:
Wyobraźmy sobie kociołek stojący nad
ogniem, do którego wrzucamy Wiedźmina i rozdziały o Nocnej
Straży z Pieśni Ognia i Lodu Martina. Gotujemy to na wolnym ogniu
stopniowo dodając Pustynną Włócznie Bretta i doprowadzamy
do wrzenia. Do smaku dorzucamy garść Czarnej Kompani Glena Cooka i
doprawiamy odrobinę humorem Pilipiuka. Otrzymujemy dość pożywną
zupę, którą nakładamy na talerz i nawet nie wiadomo kiedy
pierwsza porcja znika, a my przysuwamy sobie kociołek bliżej i
wyjadamy wszystko do ostatniej łyżki. A na samym dnie okazuje się,
że czeka na nas smaczny kąsek w postaci wielkiego kawałka
tajemnicy okraszony soczystymi znakami zapytania. Niestety pozostaje
po niej niedosyt – trzeba wziąć się za następną porcję.
Tak pokrótce można opisać
„Opowieści z meekhańskiego pogranicza: Północ-Południe”
Roberta M. Wegnera - uczta z tej książki jest swojska, ale
wyśmienita – bo niby wszystkie smaki znamy, a mieszanka
zaskakująco smaczna wyszła. Przez całą książkę zastanawiałam
się do czego dąży autor - czy połączy wszystkie wątki w
całość? Czy jest to tylko wstęp (tak jak były pierwsze dwa tomy
wiedźmina) do sagi, która zyska rzeszę fanów? Ja już
z całą pewnością mogę stwierdzić, że ten miks jest czymś
dokładnie takim jak lubię i fanem jestem i będę – do ostatniego
kęsa. Nie należy jednak traktować tej książki jako całość -
są kolejne części, kolejni bohaterowi i gdzieś tam na nas czeka
rozwiązanie, pewnie i wielka bitwa – a przynajmniej mam taką
nadzieję. Pan Wegner ma moje zaufanie w tej sprawie i oby mnie nie
zawiódł!
W „Północ – Południe”
poznajemy pierwszych dramatis personae:
Na Północy mamy grupę
Czerwonych Szóstek – dzielnych strażników górali
co to biec cały dzień mogą i jeszcze przyśpieszą na koniec bo
się wcale nie zmęczyli. Dzielne chłopaki, wyrzutki z innych
kompani, rozbrykane pod wodzą niejakiego: Kennetha – lyw –
Darawyt'a - i nie, nie jest on elfem. No właśnie – imiona jeśli
chodzi o część „śnieżną” są okropne – zbyt podobne to
tych, które zazwyczaj nosiły elfy w innych książkach –
melodyjne, z przedrostkami jakimiś dziwnymi z dużą ilością „nn”.
Nijak nie pasują one do ludzi północy – twardych wojów
którzy całą noc w zasadzce na wroga w śniegu leżeć mogą.
Imion nie idzie wymówić, a co dopiero spamiętać... Ta część
klimatycznie przypomina mi rozdziały o „przygodach Jona Snowa” w
Nocnej Straży. Jest dużo śniegu, są i „dzicy” no i czysto
męska kompania na straży. Północna część opowieści ma
genialne opowiadania w iście wiedźminowskim stylu, gdzie wybierać
trzeba „mniejsze zło” czy „szukać granic możliwości”.
Gdzie ludzie okazują się największymi potworami, gdzie trzeba
pozwolić na skatowanie niepełnosprawnego dziecka, żeby powstrzymać
wybuch wojny. Krew leje w tej części już nie strumieniami tylko
wiadrami, ale tak zgrabnie jest to opisane, że nie mamy wrażenia,
że się w niej topimy. Opis bitwy w Dolinie Wares był tak dobrze
napisany, że nawet ja – totalny laik w scenach batalistycznych
nadążałam kto, gdzie i z kim, kto jest czyim podjazdem i że tak
kolokwialnie napiszę: co ja paczę.
Na Południu natomiast jesteśmy
świadkami lovestory między Yatechem i Isanel. Yatech jest
wojownikiem Issaram – który nie może pokazywać swojej
twarzy nikomu spoza swojego plemienia inaczej będzie musiał tą
osobę natychmiast zabić, a Isanel córką pracodawcy Yatecha.
Miłość kwitnie, wspominki w łóżku o tym jak się poznali
i ich historia się toczyła... Jednym słowem – bleeee. Tak
czytając to pierwsze opowiadanie i zaczęłam się zastanawiać: czy
się aby nie pomyliłam do Pana Wegnera, czułam już prawie posmak
rozczarowania i proszę, zaklaskałam wręcz z radości. Bardzo lubię
bezwzględność autora, którą do perfekcji opanował George
R.R. Martin. Ta część przypominała mi „Pustynną Włócznie”,
ale raczej ze względu na miejsce akcji i ogólny klimat, niż
z powodu jakiś konkretnych podobieństw chociaż i takich można by
się kilku doszukać. Jednak jako, że moje serce oddałam góralom
to przyznam, że pierwsza połowa książki podobała mi się dużo
bardziej choć nie oznacza to, że była słaba.
Podsumowując „ Opowieści z
meekhańskiego pogranicza: Północ-Południe” to książka
bardzo dobra, o ile zamierzamy czytać dalej. Można tylko podziwiać
autora, który tak dokładnie przemyślał sobie cały świat i
widać, że wie do czego dąży i prowadzi nas jak matka kwoka swe
pisklaki – od okruszka do robaczka. Trzeba pamiętać że każda
drobnostka, każda postać jest w tej książce jest ważna i ma
znaczenie w całości historii - autor nie pisze nic bezsensownie
(wiem bo już skończyłam tom drugi i zabieram się za trzeci:).
Myślę, że kiedy „Pogranicze”
wreszcie doczeka się dopisania do końca będzie to coś równie
epickiego jak „Wiedźmin” i pokładam wielką nadzieję w autora,
bo zapowiada się to wszystko wyśmienicie!
Proszę mnie tylko nie zawieść Panie
Wegner, bo pewnie spotkamy się gdzieś kiedyś na jakimś
konwencie... :)
Ocena: 8/10 (Bardzo dobra)
Przesłanie: „Na północy jest
śnieg, a na południu piasek, ale jakie historie się tam
rozgrywają...”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz