środa, 26 sierpnia 2015

"Przedrzeźniacz" - Walter Tevis

W umierającym świecie, w którym ludzie są odurzeni narkotykami i pogrążeni w elektronicznej błogości, gdzie nie ma sztuki, literatury i nie rodzą się dzieci, gdzie niektórzy wolą dokonać samospalenia niż dalej żyć, Spofforth jest najdoskonalszą maszyną, jaką kiedykolwiek stworzono. Mimo tego ma tylko jedno, niemożliwe do spełnienia pragnienie – chce przestać istnieć. Jednak nawet w tych ponurych i przygnębiających czasach pojawia się iskierka nadziei, którą stanowią namiętność i radość, jakie pewien mężczyzna i pewna kobieta odkrywają w miłości i książkach. To nadzieja na lepszą przyszłość, a może nawet nadzieja dla Spoffortha.

[Wydawnictwo Mag, 2015]
[Opis i okładka : http://lubimyczytac.pl/ksiazka/237967/przedrzezniacz]



AGA:

„Przedrzeźniacza” Waltera Tevisa przeczytałam ponad dziesięć dni temu i nadal mam problem z tym, jak ocenić tę książkę, a tym bardziej ją zrecenzować. Gdy Wydawnictwo Mag zapowiedziało w Artefaktach „Przedrzeźniacza”, nie tyle opis fabuły nakłonił mnie do przeczytania, co fakt, że nie kojarzyłam jej autora. Walter Tevis nie jest w ogóle znany na polskim rynku książki, nieliczni oglądali adaptacje filmowe jego powieści, nadal jednak nie kojarząc autora. Czy ktoś wie, że „Człowiek, który spadł na ziemię” z Davidem Bowie, czy z Paulem Newmanem „Bilardzista” i „Zapach pieniędzy”, to adaptacje jego książek? Nie sądzę, wątpię nawet, poza może fascynatami kina, by ktoś widział te filmy.

„Przedrzeźniacz” to powieść napisana stylem mieszanym, dlaczego? Bohaterami powieści są: Spofforth, kilkusetletni robot humanoidalny Marki Dziewięć, Bentley, mężczyzna, który nauczył się czytać oraz Mary Lou, kobieta, żyjąca poza systemem, aspołeczna jednostka. Osią, albo motorem całej fabuły jest Spofforth, robot w stanie depresji, nie mylić z Marvinem z „Autostopem przez galaktykę”, tutaj depresja jest stanem poważnym i destruktywnym, któremu nazwę nadano losowo z książki telefonicznej, któremu dano życie, ale który „tak naprawdę nie chciał żyć (…) gdyż pozbawiono go prawdziwego ludzkiego życia”, dano mu siłę świadomości, ale nie wolną wolę, która pozwoliłaby mu zadecydować chociażby o własnej śmierci. Najwyraźniej autor chciał bardziej podkreślić, kim tak naprawdę jest Spofforth, dlatego użył dla niego narracji trzecioosobowej, jakby uwydatnić, to, że nie jest człowiekiem, i z tego tytułu nie należy mu się nic więcej; w przeciwieństwie do Bentleya i Mary Lou, dla których wprowadził narrację pierwszoosobową. Te dysproporcje są znamienne, ponieważ Spofforth to humanoid, któremu od pierwszego momentu czytelnik skłonny jest współczuć i przypisywać wszystkie cechy, uczucia i emocje, należne człowiekowi, tym bardziej, że jego samoświadomość w porównaniu z ludzkością, która popadła w marazm, otępienie, która uzależniła się od tabletek, soporu, narkotyków, telewizji, audycji propagujących filozofię wyciszenia, uwewnętrzniania się, oddzielania od społeczeństwa, wypada nader ludzko. Jego rozpacz bycia jedyną świadomą istotą na ziemi, która widzi bezsens egzystencji ludzi, przybliża go czytelnikowi jeszcze bardziej. W tym świecie, w którym pozostało zaledwie 19 400 769 ludzi, panują zasady, aby Poddać się Ekranowi (podobnie, jak u Bradbury'ego), że „Samotność jest najlepsza”, stosować się do zasad Prywatności, Pogody Ducha, Przymusowej Grzeczności, i tej najważniejszej „O nic nie pytaj; odpręż się”. W tym onirycznym, umierającym świecie pojawiają się dwie jednostki, które wyrwały się z zamkniętego kręgu soporów i manipulacji farmaceutycznych, i tylko one stanowią nadzieję zarówno dla siebie samych, ludzkości, jak i dla nieszczęśliwego robota Marki Dziewięć.

Gdy rozpoczynałam lekturę tej książki z góry założyłam, że będzie ona anachroniczna w odbiorze, biorąc pod uwagę datę wydania - 1980 r., a także uznałam, że będzie to kolejna powieść political fiction z kanonu przeciw Wielkiemu Bratu. Nic bardziej pocieszającego, gdy założenia, w szczególności te negatywne, zostają obalone.

Czy jest to powieść anachroniczna? Owszem zdarza się autorowi wspomnieć na przykład o taśmach magnetycznych, czy mikrofilmach, owszem za dużą wagę przykłada do wartości filmu niemego (zapewne jego osobisty sentyment – przyp.), czy do czytelnictwa, ale sam wydźwięk książki, jest jak najbardziej aktualny. Książka bowiem traktuje o „śmierci intelektualnej ciekawości”, „szczątkowej nabożności”, o społeczeństwie które zatraca się w hedonistycznym marazmie, który nazywa się prywatnością, samodoskonaleniem, czy tolerancją, o społeczeństwie, które zapomniało o swojej historii i przeszłości. A tematyka ta, jest nadal aktualna, pomimo że autor odnosił swoje spostrzeżenia do własnych czasów. Dlaczego nie jest to książka o Wielkim Bracie? Wydaje się, że pod koniec życia Walter Tevis, żyjąc w wielkiej nowojorskiej aglomeracji, był świadkiem przemian społecznych, które z komunizmem w Europie, nic nie miały wspólnego. Ta książka jest przedstawieniem dystopii, która go otaczała, a należy pamiętać, że lata siedemdziesiąte, to przecież burzliwy okres rewolucji obyczajowej (seksualnej), w Nowym Jorku działało wtedy słynne Studio 54, a także nadal aktywny był ruch hippisowski. Ta delikatna dystopia Tevisa, to odzwierciedlenie Ameryki lat 70-tych i przemian społecznych; aborcja na życzenie dokonywana przez każdego robota Marki Siedem (aborcja stała się legalna w nieograniczonym zakresie w USA od 1973r.), szybki seks (wolny seks promowany przez hippisów), sopory, tabletki, narkotyki (rozpowszechnienie substancji psychoaktywnych – ruch hipisowski), edukacja seksualna i filmy pornograficzne, brak autorytetów, brak podstawowej jednostki społecznej, jaką jest rodzina, dążenie do niezależności, wolności i samorealizacji jednostki, a nawet grupowe samospalenia, jako efekt zachowań autodestrukcyjnych związanych ze stosowaniem środków psychotropowych, narkotyków i leków. Wydaje się, że Walter Tevis był rozgoryczony, ale to daleko posunięte dywagowanie recenzentki, światem, który go otaczał, bo w przeciwieństwie do na przykład Roberta Silverberga, nie był piewcą tych wszystkich „dobroci”, które niosła ze sobą kultura hippisowska. W jego utopijnej, bo delikatnej i nieagresywnej, dystopii remedium na człowieczy marazm stały się książki, podobnie jak w „451 stopniach Fahrenheita”, one stanowią sole trzeźwiące dla głównych bohaterów, a także nośnik człowieczeństwa - „Jestem człowiekiem. Mówię słucham i czytam”. Zresztą motyw społeczeństwa zniewolonego w kokonie spokoju można również odnaleźć w późniejszych dziele filmowym „Equilibrium”, gdzie lek, prozium, wyciszał emocje, co jest tylko dowodom na to, że wielu twórców dostrzega zastoju intelektualnym i emocjonalnym niebezpieczeństwo dla społeczności.

Czy kolejny dystopiczny obraz świata może być nadal interesujący dla czytelnika? Może. „Przedrzeźniacz” jest powieścią melancholijną i naiwną, w szczególności, jeśli chodzi o pokładane nadzieje w czytelnictwie. Świat przedstawiony również ma swoje słabe punkty. Zaletą książek dystopicznych i tej także, jest uniwersalne moralizowanie, dlatego też współczesny czytelnik odbierze przesłanie autora, jako przestrogę przed współczesnymi zagrożeniami; aby nie alienować się i nie wycofywać z realnego życia, aby nie poddawać się ogólnej poprawności politycznej i permisywizmowi, aby bronić się przed utratą autorytetów, a także by nie popadać w ślepą religijność. Jednak największą zaletą powieści jest atmosfera stworzona w powieści, daleko jej do pełnego napięcia i poczucia zagrożenia, jakie często towarzyszy dystopiom. U Tevisa świat przedstawiony jest utopijnie spokojny, wolny od poważnych zagrożeń, Wykrywacze i roboty kontrolujące, tak naprawdę nie działają, bohaterowie nie są prześladowani, a nawet pobyt Bentleya w zakładzie karnym ma posmak sielankowy. Można by uznać, że jest to wada tej książki, zapewne niektórzy właśnie ten aspekt uznają za najbardziej naiwny, dla mnie on jednak w odbiorze był melancholijny i pełny tęsknoty za światem, w którym człowiek jest tylko dodatkiem. Jedną z najpiękniejszych scen z książki jest podróż Bentleya wschodnim wybrzeżem Ameryki, podczas której nie spotyka żadnego człowieka, podąża trasą plaż, wzdłuż oceanu i pomimo wielu niedogodności, docenia piękno przyrody. Bardzo uwodzący i romantyczny obraz wykreował Tevis, kojący zmysły.

Na zakończenie, skąd wziął się tytuł „Przedrzeźniacz”? Walter Tevis obsadził Spoffotha w bardzo smutnej roli, humanoida, który stoi na skraju Empire State Bulding, i wie, że jest tylko mimetycznym tworem na kształt człowieka, jak ptak przedrzeźniacz, który ma zdolność naśladowania innych ptaków.

  • A book that was originally written in a different language.
  • A book by an author you have never read before.
  • A book set in the future.
  • A book set in different country.
  • A book with one word title.
  • A book with nonhuman character.
  • A book published this year.



Przesłanie:„Tylko przedrzeźniacz śpiewa na skraju lasu.”
Ocena: 7/10


wtorek, 25 sierpnia 2015

"Rok Szczura: Widząca" - Olga Gromyko

Jedni marzą o władzy i sławie, kto inny o bogatym i wygodnym życiu, a ktoś o cichym rodzinnym szczęściu.
Z tysiąca ścieżek utkany jest ludzki los i tylko Najjaśniejsza Bogini wie, dokąd prowadzą.
Czy młodej wędrowniczce starczy szczęścia by dokonać właściwego wyboru?
Czy właściwy wybór w ogóle istnieje?
Bo żeby jedno marzenie się spełniło czasem trzeba zrezygnować z innych…

[Wydawnictwo Papierowy Księżyc, 2014]
[Opis i okładka: http://lubimyczytac.pl/ksiazka/240194/rok-szczura-widzaca]







PATI:

Podczas gdy Aga walczyła z recenzją "Szczurynek", ja cichaczem przeczytałam "Rok Szczura". Bynajmniej nie było to zrobione z premedytacją, ale po prostu w bibliotece zauważyłam taki samotny „Rok” stojący na półce i postanowiłam się nim zaopiekować. W swojej recenzji Aguś zawarła już wszystko to co trzeba wiedzieć o samej autorce, więc nie zamierzam się powtarzać, oraz wyjaśniła dokładnie w jaki sposób Szczurynki powstały. Z tego co widziałam, Aga odniosła wrażenie, że posiadanie szczura jest fajne... ja za to po lekturze "Roku", szczurów boję się jeszcze bardziej.

Pewne rzeczy wynosi się z domu - mój ojciec nie cierpi szczurów, więc wychowywana na jego nienawiści nigdy także nie pałałam do nich zbytnią sympatią. Napawają mnie wstrętem, do tego uważam je absolutnie niehigieniczne i złośliwe stworzenia, których główną rolą jest życie pośród śmieci, roznoszenie chorób i robienie kolejnych pokoleń. Tak jak Prachettowe gryzonie w "Zadziwiającym Maurycym i jego uczonych szczurach", mogłam jeszcze przeboleć (traktowałam je bardziej jak myszki), tak Gromykowe mnie obrzydzały i powodowały tylko drgawki i nerwowe przełykanie śliny - były prawdziwsze i takie realne, a co za tym idzie, okropnie przerażające. Żeby było jasne, te klatkowe domowe szczury mnie nie ruszają - mogę je pogłaskać, wziąć nawet do ręki (na trochę). Myślę, że głównie dlatego, że są czyste i napiszmy to wyraźnie - nieskażone kanibalizmem i choróbskami!

Ale w "Roku szczura", jak już pisałam, nie znajdziemy miłych i słodkich gryzoni. Za to są takie co zagryzają małe kocięta i takie, które rzucają się na człowieka i obgryzają jego ciało do kości - tutaj chciałabym dodać, że ów człowiek jeszcze żył. Może właśnie dlatego tak przypadła mi do gustu Ryska - główna bohaterka, która nienawidzi szczurów, równie mocno jak ja, a przynajmniej do momentu kiedy nie poczułam się przez nią w pewnym sensie zdradzona. Ryskę możemy nazwać fantem, jaki pozostawił po sobie żołnierz wrogiej Sawrańskiej armii, gdy on i jego pobratymcy najechali wioskę Przybłocie w celach gwałtów i grabieży. Wychowywana przez ojczyma, nie zaznała ani ciepła, ani miłości, bo jej żółte oczy od razu zdradzały mieszane i hańbiące pochodzenie. Jej los odmienił się trochę, kiedy została oddana za długi rodziny na służbę do bogatego krewniaka, Świstaka, a że Ryska była pracowitą i grzeczną dziewuszką, szybko podbiła serca pozostałej służby, znalazła tam też przyjaciela - Żara - młodego nicponia o dość luźnym podejściu do cudzej własności. Ale Ryska miała też jeszcze jedną zaletę bardzo korzystną dla gospodarstwa Świstaka i całej wioski - była Widzącą (przyszłość). A przy Widzących zawsze kłębią się szczury.

Ryski nie sposób nie lubić - jest niesamowicie pozytywną i altruistyczną postacią. W głębi serca pozostała wieskową (pisownia z książki) dziewczyną, która jedynie czego pragnie to domu, męża i dzieci. Jest tak dobra i naiwna, że aż się jej czasem żal robi, ale pomimo, że spotyka na swojej drodze całe zło tego świata, to i tak potrafi zachować swoją niewinność. Żar dla odmiany to bohater, którego bardzo trudno lubić - z upartego łobuziaka wyrasta na osobę bez skrupułów, dla której życie w zbytku to jedyny cel. Ale jest też i Alk - postać tajemnicza, bezczelna i okrutna - jego nie cierpi się od samego początku. A ja nie zmieniłam o nim zdania aż do samego końca książki.

Nie lubię pisać źle o pisarzach, których lubię, ale otwarcie muszę przyznać, że nie jest to najlepsza z książek Olgi Gromyko. Jest zdecydowanie najbardziej poważna, przerażająco naturalistyczna i bezwzględna. Jest zaledwie miejscami trochę zabawna, a to już poważny zarzut do autorki, która potrafi przez całą książkę opisywać parę błądzącą po lesie, a człowiek przy tym zaśmiewa się do łez (Zawód Wiedźma). Ale to nic - najstraszniejsze jest zakończenie, a właściwie jego paskudny brak. Rozumiem, że w zamyśle ma to być cykl, ale wydaje mi się, że zakończenie całkiem pokaźnej historii w taki sposób, w jaki ma miejsce w "Roku szczura" bardziej przypomina mi początkującego pisarza, niż doświadczoną i uznaną autorkę. Zbyt dużo czasu nasi bohaterowie spędzają w drodze, żeby po dotarciu na miejsce... po prostu wyruszyć ponownie dalej. Nie rozumiem też, po co pojawia się epizodyczne bawienie się w detektywów - póki co całkowicie nie związane z całością historii - ale być może Gromyko ma na to jakiś pomysł.

Książka nie była całkowitą stratą czasu, w końcu to Gromyko, ale niestety dla mnie okazała się rozczarowaniem - niestety nie tego oczekiwałam. Przynajmniej tyle, że nie jest nudno, a miejscami książka okazywała się jak narkotyk - pożerała mi godziny w zastraszającym tempie, aż blady świt pukał w okno i budził mój zdrowy rozsądek mówiąc, że jeśli nie chcę być w pracy zombie - to 4 godziny snu jest absolutnym minimum. Ciekawe i niebanalne postacie, świetnie skonstruowany świat, oszczędne podawane informacje na temat magii sprawiają, że książka potrafi porwać. Nie jest to jednak pozycja, od której zaczynałabym przygodę z Gromyko - cudowny styl i lekko pióro nie zatuszują braków w historii.

  • A book with nonhuman characters
  • A funny book
  • A book by a female author
  • A book set in a different country
  • A book from the author that you love that you haven't read yet
  • A book with magic
  • A book that was originally written in a diffrent language

Przesłanie: "Krowy chorują na wykształcenie, ale na dyplomację to już nie."
Ocena: 7/10



poniedziałek, 17 sierpnia 2015

„Smok Griaule” - Lucius Shepard


Minęło z górą ćwierć wieku, odkąd Lucius Shepard wprowadził nas w niezwykły fikcyjny świat, oddzielony od naszego tylko „najcieńszym z możliwych marginesem możliwości”. W tym właśnie świecie, w mitycznej dolinie Carbonales, umieścił akcję Człowieka, który pomalował smoka Griaule’a, opowieści o Mericu Cattanayu, artyście, który podjął trwającą wiele dziesięcioleci próbę pomalowania – i przy okazji zabicia – uśpionego, lecz nie całkiem martwego smoka, mierzącego sześć tysięcy stóp długości i władającego umysłami ludzi. Opowiadanie zostało nominowane do licznych nagród i jest dziś uważane za jedno klasycznych dzieł autora.

Na przestrzeni lat Shepard wracał do swojego zmyślonego świata w kolejnych błyskotliwych opowiadaniach naświetlających historię Graiule’a z różnej perspektywy. Zaskakująca Łuska Taborina stanowiła dramatyczne i widowiskowe ukoronowanie cyklu luźno powiązanych nowelek, które – trudne dziś do odszukania – zostały zebrane w niniejszym tomie. Zwieńczeniem ich zbiorowego wydania (i prawdziwą gratką dla wielbicieli talentu Sheparda) jest Czaszka, zupełnie nowe opowiadanie stanowiące nieoczekiwaną kontynuację znanych wątków, w którym Shepard wplata sagę o prastarym baśniowym potworze w polityczne realia współczesnej Ameryki Środkowej. Smok Griaule to książka absolutnie wyjątkowa, dzieło znakomitego stylisty, obdarzonego ogromną – i zawsze nieprzewidywalną – wyobraźnią.

[Wydawnictwo MAG, 2012]
[Opis i okładka: http://lubimyczytac.pl/ksiazka/124827/smok-griaule]

PATI:

Uczta Wyobraźni” to nie jest seria, którą czytam z przyjemnością. Ba, to nie jest nawet seria, za którą chwytam dobrowolnie! Jak zapewne wiecie, mamy dość hermetyczny Klub Książki, gdzie po kolei każdy podaje spis książek, a potem metodą demokratycznych wyborów każdy z nas oddaje dwa głosy. Dwie pozycje, które zdobędą najwięcej głosów, czytamy grzecznie wszyscy i na kolejnym spotkaniu omawiamy dzielnie – najczęściej dzieląc się na grupy od zachwytu do cierpienia wielkiego. Do tego czasu zmuszono mnie do przeczytania z „Uczty Wyobraźni” między innymi: „Wieków Światła” i „Shriek: Posłowie” - obydwie lektury nie przypadły mi do gustu. To tylko sprawiło, że tą serię zaczęłam omijać wielkim łukiem jak zarazy...

Co ciekawe, kiedy zapadł wyrok na „Smoka Griaule”, Aga, która już wcześniej go przeczytała (jako fanka tej serii wydawniczej), powiedziała mi, że jej zdaniem jest to najsłabsza pozycja z „Uczty” (z tych, które przeczytałam – dopisek Agi) i powinna mi przypaść do gustu. Nie powiem, zainteresowała mnie ta jakże szczera rekomendacja – mamy tak odmienne gusta z Agnieszką, że zazwyczaj celujemy idealnie co się komu spodoba, a co nie :) Otworzyłam więc owego „Smoka” z ciekawością i oto co ukazało się moim zdumionym i przerażonym oczkom dwóm:

"Niedługo po tym, jak zgasło światło pierwszego poranka świata, kiedy ptaki wciąż fruwały do nieba i z powrotem, a najpodlejsze istoty lśniły własnym blaskiem niczym święci, bo tak czysty był drzemiący w nich okruch zła, wioska Hangtown uczepiła się grzbietu smoka Griaule’a, długiego na milę potwora, który - unieruchomiony zaklęciem czarownika, lecz wciąż żywy - władał doliną Carbonales i rządził każdym szczegółem życia jej mieszkańców, przekazując im swą wolę za pośrednictwem niemożliwych do opisania emanacji swojego lodowatego, ważącego wiele ton mózgu." 

Pierwsze zdanie ze "Smoka", które mnie absolutnie zabiło. Pomyślałam rly? No chyba żartujecie! Ratunku!!!

Tu pozwolę sobie na małe zboczenie z tematu. Lubię książki, które są: grube, zabawne i/lub okrutne, które dobrze i gładko się czytają; uwielbiam gdy mnie zaskakują; a żyję po to, by odnaleźć te, które zmienią mnie i moje życie. Kocham więc też książki mądre i niebanalne, nieszablonowe, bezkompromisowe... Czasami podążam też za trendami – głównie w celu posiadania własnego zdania i możliwości późniejszego wytykania np. scenarzystom uproszczeń fabuły filmów w stosunku do książkowych pierwowzorów oraz różnych idiotycznych zmian – ale to powiedzmy, że jest moja działalność marginalna.
To czego absolutnie nie cierpię, a wręcz nienawidzę to książki utopione w mnogości „trudnych słów”, które maskują najczęściej bardzo płytką historię lub totalny brak przesłania. To tylko takie „pięknie” napisane książki o niczym. Jakoś całkowicie nie rajcuje mnie przeżywanie mózgowo-ocznej ekstazy z powodu konstrukcji zdań czy użytych przymiotników - jeśli nadal jest to tekst o niczym. Już wolę przeczytać coś naprawdę kiepskiego z czego można się ponabijać na całej linii :)

Ale wracając do „Smoka” - jak już pisałam po pierwszym zdaniu wpadłam w rozpacz... ale im dalej tym lepiej! Przemoc i seks - wszystko to opisane bez zbędnego piękno-przymiotnikowania, usprawiedliwiania i niedomówień, sprawiły, że książka mnie nawet wciągnęła i zainteresowała. Jak na Ucztę Wyobraźni – rewelacja!

Podejście zaś do gadziny – wyjątkowe. Leży on sobie, prawie nie dycha, ludzkie domy przytuliły się do niego, do tego drzewkami porósł... A jednak nie stracił najważniejszego – mocy wpływania na ludzi. A ludzie jak to ludzie, godzą się z takim życiem, nazywają go Bogiem i oddają mu się we władanie. Bo przecież o ile łatwiejsze jest życie wiedząc, że nasze decyzje (głównie te złe) tak naprawdę są niezależne od nas samych. I w takim właśnie fatalistycznym świecie spotykamy się z głównymi bohaterami poszczególnych opowiadań. Bohaterowie zaś nie są ani dobrzy ani źli – żaden z nich nie jest ideałem (którego można od razu znienawidzić). Kierują nimi ludzkie popędy i w tej książce spotkamy się z czołowymi grzechami i wadami ludzkimi: od chciwości, pożądania, egoizmu i próżności, po kolosy typu narkomania, pedofilia, morderstwa i samosądy, czy kazirodztwo. Odniosłam wrażenie, że autor chce nam powiedzieć, że w brudnym świecie - nie ma czystych ludzi, a sami ludzie są bestiami. Ale czy jest to ich wina? Czy wszystko to zostało już zaplanowane, a oni tylko potulnie odgrywają swoje role? Bohaterów trudno więc polubić co uważam za jeden z największych plusów tej książki. Drugim równie ważnym, to udowodnienie wszystkim pisarzom fantasy oraz czytelnikom, że można coś jeszcze całkowicie nowego wymyślić względem smoków i że nie jest to temat przegadany. We wszystkich opowiadaniach panuje niesamowity klimat grozy, taki troszkę pierwotny narastający z każdą przerzucaną kartką, co sprawia, że czyta się je może nie z wypiekami na twarzy, za to z jakąś dziwną, trochę chorą fascynacją. Jest niepokojąco i jakoś nie można przejść obojętnie koło tej pozycji.

Warto zwrócić uwagę na ostatnie opowiadanie – nowe (wszystkie pozostałe już wcześniej były publikowane) i zarazem najbardziej współczesne, dziejące się, o dziwo, w Ameryce Południowej. Przyznam się szczerze, że trochę nie pasowało mi klimatycznie do reszty, ale w trakcie czytania pomyślałam sobie, że byłby z niego całkiem niezły film. Tylko oczywiście scenarzyści musieliby troszkę poprzeinaczać książkowe fakty i podnieść wiek niektórych bohaterów - jak to ma miejsce np. w „Grze o Tron” - ponieważ opinia publiczna byłaby bardzo oburzona.

Jedyna rzecz, która mi się nie spodobała to wstawianie współczesnego słownictwa do dziejącego się w quasi średniowiecznych czasach fantasy – np. czytamy opis charakteru jednej z bohaterek i natrafiamy na zdanie: „nie była też żadną Pollyanną”. No bo albo piszemy fantasy, albo urban fantasy. To był niemiły zgrzyt, a natknęłam się jeszcze na kilka takich kolejnych kiksów, które ostatecznie zaniżyły końcową ocenę – za bardzo psuło to klimat tej książki.

Ogólnie książka dość odmienna od pozycji, które czytam na co dzień, więc być może właśnie dlatego zrobiła na mnie takie ogromne wrażenie. A może po prostu to całkiem dobra książka? Mam wrażenie, że z chęcią jeszcze raz do niej wrócę za jakiś czas, a to najlepsza rekomendacja, którą mogę dać.

  • A book with nonhuman characters
  • A book of short stories
  • A book with magic
  • A book by an author you've never read before
  • A book that was originally written in a diffrent language



Ocena: 7 / 10
Przesłanie: „Więc chodź, pomalujmy smoka na żółto i na niebiesko”



niedziela, 16 sierpnia 2015

„Lot sowy” - Mercedes Lackey & Larry Dickson



Rodzice Dariana byli myśliwymi, którzy w Lesie Pelagirskim łapali w pułapki istoty zmienione przez magiczne burze, a potem sprzedawali ich fantastyczne skóry. Darian jednak nie towarzyszył im w ich ostatniej wyprawie do Pelagiru – polowania, z którego nigdy nie wrócili.


Obecnie Darian jest uczniem czarodzieja Justyna, życzliwego starca, który uparcie twierdzi, że Darian ma „talent”. Jednak pogrążony w rozpaczy po stracie rodziców chłopiec nie jest zainteresowany magią i zamiast się uczyć, szuka pociechy w lesie, gdzie ukryty wśród olbrzymich drzew samotnie przeżywa żałobę. I to właśnie ze swojej kryjówki na skraju Lasu Pelagirskiego Darian widzi atak północnych barbarzyńców na swoją wieś. Samotny i bezsilny ucieka w głąb lasu. Nie wie jednak, że w odwiecznych ostępach zamieszkują Jastrzębi Bracia, lud starożytny i magiczny, a ucieczka doprowadzi go do odkrycia, którego ani Justyn, ani rodzice nie mogli przewidzieć…

[Wydawnictwo Zysk i S-ka, 2015]
[Opis i okładka: http://lubimyczytac.pl/ksiazka/232169/lot-sowy]

PATI:

Pierwszą książkę Mercedes Lackey przeczytałam jeszcze w szkole podstawowej i przyznam się szczerze, że głównie to okładka „Strzały Królowej” skusiła mnie do jej zakupu. Jak się okazało - nockę miałam z głowy. Następnego dnia pognałam jak szalona po „Lot strzały”, a na zbliżającą się gwiazdkę rodzice sprezentowali mi „Upadek Strzały”. Jeden jedyny raz w życiu zdarzyło mi się, że zaraz po skończeniu trzeciej części trylogii chwyciłam od razu za tom pierwszy i przeczytałam ją w całości raz jeszcze. Cała "Trylogia Strzał Królowej" to najczęściej polecana i pożyczana przeze mnie książka i teraz myślę, że to wręcz cud, że zawsze do mnie wracała. Może pożyczający wiedzieli, że zabiłabym i trupowi wyrwała moje najukochańsze książki? Dzisiaj okładka trzyma się już tylko na taśmie klejącej, ale te wspomnienia... te wylane łzy...

Jakieś 2-3 lata temu powtórzyłam cały Cykl o Valdemarze - poza dwoma tomami „Przysięgi i honoru” - w ramach niemego protestu, że nie wydano całości, a jedynie 2 tomy z 3. Chwyciłam za Valdemar nie tylko chcąc przypomnieć sobie losy bohaterów, z którymi dorastałam, ale też trochę z ciekawości, jak bardzo zmieni się mój odbiór tych pozycji. I muszę przyznać, że choć miejscami niektóre książki są dość naiwne, to nadal czyta się je wyśmienicie, a kreacja świata: fauny, flory i pomysły autorki na akcje są naprawdę rewelacyjne. Z resztą naiwne wydawały mi się tylko poszczególne tomy, w których głównymi bohaterami byli ci nieletni. Te dorosłe wcale, a wcale nie odbiegały poziomem od najlepszych pozycji z gatunku fantasy. Mam nadzieję, że tym wstępem wyjaśniłam wam jak bardzo uwielbiam tę autorkę i jak mocno czekałam przez ten cały czas na to, żeby zostały wydane kolejne, niepublikowane dotąd części z jednego z moich ulubionych światów fantasy. Czy te dwadzieścia lat czekania opłaciło się?

„Lot Sowy” to, na szczęście tylko powierzchownie, naiwna opowieść o kolejnym biednym osieroconym nastolatku. Darian stracił oboje rodziców i wioska postanowiła, że skoro posiada jakiś talent magiczny, to będzie uczył się na czarodzieja. Nie ukrywajmy, że rozpieszczonemu przez rodziców chłopcu, nie w smak jest jednak nauka, on kocha las i tam czuje się najlepiej. Jego arogancja i lenistwo jest oczywiście źle przyjmowana przez resztę zamkniętej i odizolowanej społeczności. Jego rodzice także nie byli wcześniej akceptowani - jako ci, którzy nie dość, że przybyli z zewnątrz to jeszcze zajmowali się nie rolą, ale polowaniami na tajemnicze i groźnie stworzenia z Lasu Pelagirskiego. Darian znosi więc przytyki z powodu swojego pochodzenia z mniejszą lub większą godnością, ale nie zapominajmy, że jest on nadal tylko dzieckiem. W dniu, kiedy jego wioska zostaje zaatakowana przez barbarzyńców ucieka w głąb puszczy i jego życie się zmienia - spotyka na swojej drodze Legendarnych Sokolich Braci, ale jakże odmiennie ukazanych, niż w trylogii „Magicznych Wiatrów”.

Faktem jest, że sama historia jest prawdopodobnie całkiem fascynująca dla młodych czytelników, ale dość banalna dla dorosłych. Tam gdzie młodzież znajdzie przygodę i akcję, a może i wzór do naśladowania oraz podwaliny pod wiarę we własne siły; tam niestety pełnoletni czytelnik ziewa, a główny bohater będzie go na zmianę: irytować, drażnić, mocno wkurzać i śmieszyć. Dość antypatyczny, wiecznie narzekający chłopiec, do tego ciągle we łzach, nie zdobył mojego serca mimo swojej niewątpliwej inteligencji i odwagi (choć czasem można ją i nazwać głupotą wieku szczenięcego). Miejscami wydawał mi się aż tak nieprawdziwy w swojej dobroci i poczuciu obowiązku, że aż nie chciało mi się wierzyć, że dziecko zwłaszcza w wieku 13 lat postępowałoby właśnie w taki sposób. To dziwne, bo znam młodocianych bohaterów od "Mercedeski" i aż mi się nie chciało wierzyć, że mogła stworzyć aż taką karykaturalną postać. Chociaż trzeba przyznać, że Vanyel też w książce "Sługa Magii" był raczej irytującym gnojkiem, ale za to na jakiego mężczyznę wyrósł :) Jest więc może i nadzieja dla naszego Dariana.

Ale tak naprawdę, to nie na Dariana zwracałam uwagę, a głównie na postacie dorosłych, i na to jak one są opisane. Szczególnie na to w jaki sposób postępują ze zbyt inteligentnym na swój wiek chłopcem. Każdy miał na to własny sposób: jedni bardzo głupi, a inni trochę mądrzejszy, ale za to bardziej podstępny. Postępowanie Justusa spostrzegłam jako dość egoistyczne, jeśli chodzi o podejście do szkolenia chłopca. Aż się chciało mi krzyczeć, że bycie dobrym nauczycielem, to też jest wielka sztuka i naprawdę nieliczni ja opanowali. Gawiedzi wioskowej nie trudno przyznać trochę racji co do sposobu postrzegania chłopca - nie dość, że „psuł” im własne dzieci, to jeszcze w żaden sposób nie przykładał się do powierzonych mu zadań. Choć wypominanie mu rodziców i złej krwi jest absolutnie naganne, to nie powiem, ale mnie też by w końcu zirytowało, że chłopak ma wszystko za przeproszeniem w nosie i nawet nie zarabia na własne utrzymanie. Fakt, że oczekiwali wdzięczności w dość nachalny sposób, nie zmienia wcale faktu, że ta wdzięczność im się należała. No i Sokoli Bracia - to już szczyt obłudy. Niby tacy dobrzy, a tak naprawdę jakby się zastanowić to bardzo wygodni i bezwzględni. Śnieżny Ogień wprost mówi, że bez zmrużenia okiem poświęci życie chłopca, a z drugiej nazywa go braciszkiem i pozwala mu się wypłakiwać na ramieniu. Oczywiście widziani oczami dziecka wydają się jednak społeczeństwem idealnym, wyrozumiałym, rodzinnym i wojowniczym (choć dość zapobiegawczym i roztropnym). Darian nie wie jednak, że nauczenie go języka Tayledrasów było tylko przykrywką do zrobienia pętli w jego umyśle, by powstrzymać go przed napadami histerii, na które dorośli nie mieli czasu. Ale czy naprawdę, czy po prostu było im tak wygodnie? Spoglądając na "Lot Sowy" z tej perspektywy zupełnie już inaczej zaczęłam odbierać tę książkę - przestała być dla mnie infantylna i banalna. Raczej ukazywała, jak inteligentne dziecko może zburzyć spokój w każdej społeczności i jak można sobie z nim poradzić. Albo i nie radzić zupełnie.

Do tego, z resztą jak zwykle w swoich książkach, Lackey ukazuje nam Valdemar jako miejsce dość bezwzględne, że życie w nim to wcale nie jest słodka bajka. Autorka nie stroni od brutalnych scen oraz otwarcie opowiada o okrucieństwach świata. Dużo wydarzeń jest tylko zasygnalizowanych, ale nie trzeba się bardzo wysilać, by zrozumieć, że chodzi o homoseksualizm, prostytucję, czy pedofilię. I choć książka jest miejscami zbyt przegadana, zbyt dosłowna, to jednak nie sposób się od niej oderwać. Trochę za krótka, trochę zbyt mało akcji, zbyt dużo analizy psychologicznej, a jednak jest tak wyśmienicie napisana - ubrana w proste słowa i niezwykle płynna. Dużym plusem także były nawiązania do postaci znanych z poprzednich książek, na które uśmiechałam się z rozczuleniem i znów nabrałam ochoty by do nich powrócić. Nie zapomniałam także, że ęą książkę Lackey napisała ze swoim mężem Larrym Dixonem, ale tak jak "Trylogia Magicznych Wojen" także napisana w tandemie z małżonkiem, odbiegała od reszty książek, tak "Trylogia Sowiego Maga" jak najbardziej wpisuje się w jakże mi dobrze znany styl "Mercedeski".

Mogłabym się czepiać Zysku i S-ka za stronę 108 gdzie pomylone są imiona postaci, mogłabym także podyskutować na temat opisu z tyłu książki - Jastrzębi Bracia oraz hasła "Chłopiec, który nie ma nic, sięga po moc (!!!???), żeby zmienić świat". Ale nie będę. I to z bardzo egoistycznych pobudek - chcę wreszcie poznać dalsze losy Valdemarczyków i ich sprzymierzeńców. Marzę o wydaniu wreszcie pełnych trylogii i dokończenia Cyklu. A po cichu liczę także na reedycję.

W kolejce na mnie czekają „Oczy sowy”. I wiecie co? Już nie mogę się doczekać. Naprawdę. Zwłaszcza, że Darian już trochę dorósł i mam nadzieję na więcej akcji i ogólnie bardziej dorosłą pozycję. Polecam głównie fanom autorki w celu uzupełnienia cyklu oraz młodym (męskim) czytelnikom, w których może "Lot Sowy" zaszczepi miłość do tego świata, jak u mnie to zrobiła Talia i jej historia. Mercedes Lackey warto poznać w wieku nastoletnim - to miłość i sympatia, która pozostaje do końca życia.

  • A book published in this year
  • A book with non human characters
  • A book by a female author
  • A book set in a different country
  • A book from an author you love tha you haven't read yet
  • A book at the bottom of your to-read list
  • A book with magic
  • A book that was originally written in a different language


Ocena książki: 7 / 10
Przesłanie: "O tym jak chłopiec wpada z deszczu pod rynnę."



  

wtorek, 11 sierpnia 2015

"Szczurynki. Szczurzy żywot w opowiastkach i obrazkach" - Olga Gromyko


„Czasami pisarze muszą robić dziwne rzeczy. Na przykład łazić po piwnicy z zapalniczką (sprawdzając, na ile wystarczy i co za jej pomocą można zobaczyć), studiować grzyby jadalne z atlasem w ręku lub czytać śmiertelnie nudne podręczniki do fizyki. Albo hodować szczura, żeby jak najbardziej prawdopodobnie opisać jego zwyczaje”. 


W taki to sposób do domu Olgi Gromyko trafił szczur, ochrzczony imieniem Falk. Miał to być tylko jeden, jedyny, malutki szczurek, kupiony jako materiał badawczy do tworzonej właśnie powieści. A potem… Zaszczurzyło się w domu pani Olgi błyskawicznie, kiedy jedna po drugiej zaczęły w rodzinie pojawiać się ogoniaste damy. Ryska, Vesta, Fudżi… Każda z własnym, indywidualnym charakterem, obyczajami i gustami. 

Na podstawie obserwacji szczurzego towarzystwa powstała następnie książeczka pt. „Szczurynki” zawierająca przezabawne anegdoty z życia zwierzątek, dramatyczne opowieści o ich przygodach w domu, na wystawach i nawet na planie filmowym(!), jak również konkretne porady praktyczne dla początkujących hodowców (aczkolwiek bez moralizatorstwa). Szczur to nie zabawka i nie mebel – szczur to osoba! 

Dodatkowym atutem „Szczurynek” są prześliczne, dowcipne ilustracje wykonane przez Marinę Misiurę, dzięki czemu jest to znakomita lektura dla czytelników w każdym wieku.


[ Wydawnictwo Papierowy Księżyc, 2015]
[Opis i okładka: http://lubimyczytac.pl/ksiazka/258467/szczurynki-szczurzy-zywot-w-opowiastkach-i-obrazkach]


AGA:

„Szczurynki. Szczurzy żywot w opowiastkach i obrazkach” to zbiór trzydziestu jeden historyjek o szczurach, które z literaturą fantastyczną bezpośrednio nie mają nic wspólnego. Pośrednio z fantasy łączy je osoba autorki, a także powieść którą poczyniła „Rok szczura. Widząca” (Wydawnictwo Papierowy Księżyc, 2014). Olgi Gromyko żeńskiej części czytelników zapewne nie trzeba przedstawiać, ale może nie wszyscy zaznajomili się z jej powieściami, a szkoda, i nie wiedzą, że jest to białoruska pisarka fantasy, której, jak zresztą większości pisarek zza wschodniej granicy, cechą charakterystyczną pisarstwa jest nieprzeciętne poczucie humoru. W latach 2007-2011 Fabryka Słów wydała cykl o Wiedźmie, a w 2014 roku zainteresowało się autorką Wydawnictwo Papierowy Księżyc, wydając najpierw „Wiernych wrogów”, a potem „ Rok szczura. Widzącą”. Z powodu tego ostatniego tytułu, a raczej w wyniku pisarskich eksperymentów, powstały właśnie „Szczurynki”.

Czasami pisarze muszą robić dziwne rzeczy. Na przykład łazić po piwnicach z zapalniczką (sprawdzając, na ile wystarczy i co za jej pomocą można zobaczyć), studiować grzyby jadalne z atlasem w ręku (wydanie siódme, poprawione i zmienione) lub czytać śmiertelnie nudne podręczniki do fizyki (bez szczególnych sukcesów, ale przynajmniej próbowałam!). Albo hodować szczura, żeby jak najbardziej prawdopodobnie opisać jego zwyczaje.” („Rok szczura” w: „Szczurynki”, Papierowy Księżyc, 2015, s. 12). 

Przygotowując się do napisania powieści „Rok szczura”, autorka kupiła na targowisku szczura Falka, który po półrocznych obserwacjach został oddany szczurzemu hodowcy. Jednak ziarno uwielbienia dla szczurków zostało zasiane i pustka pozostawiona przez Falka niespełna miesiąc później została wypełniona przez Ryskę, a potem jeszcze przez Lerkę Wiewióreczkę, Vestę, Pasię, Fudżi. Jak widać z czasem autorka popadła w szczurouwielbienie i jedynie, co ją ograniczało to szczurolimit, wyznaczany przez pojemność klatki. Czytając opowiadania dowiadujemy się o istnieniu Srogich Mińskich Hodowców, którzy odsiewają niegodnych potencjalnych właścicieli szczurów o podstępnej i mrocznej osobowości od tych potencjalnie odpowiednich opiekunów ich ukochanych szczurków, o potrzebie znalezienia w pobliżu doktora Szczulittla, konieczności posiadania „szybkiej szczurzej pomocy” i o trzech fazach szczuromanii. A to dopiero początek dobrej lektury, bo zrębem wszystkich opowieści jest ubarwiona, świetnie opisany behawioryzm szczurynek; nie ominie czytelnika wątpliwa przyjemność dowiedzenia się, że szczurek zestresowany to szczurek smrodliwy, że jednym capnięciem szczurzysko potrafi przegryźć kark króliczego noworodka, że szczurynki bawią się w koronczarki, wystarczy podsunąć zasłonę, a koronka powstanie, jak się patrzy, że lubią w uwielbieniu zaznaczać szczynami swój teren, ale także, by nie było tak naturalistycznie potwornie można też dowiedzieć się, że szczurki szczękają zębami, gdy są zadowolone, potrafią kulturalnie brać udział w biesiadach popijając przysmaki winkiem, a także dostarczają nieograniczonej rozrywki podczas urządzania regularnych najazdów koczowniczej ordy szczurów na Sporne Terytorium Graniczne.

Czym są „Szczurynki”? Można by założyć, że jest to zapis warsztatu pracy pisarza nad nową powieścią, albo poradnikiem dla neofitów w zakresie hodowli szczurów, albo zapisem behawioralnym tych gryzoni, a może nawet zabawnym zbiorem historyjek o rozbrykanych domowych pupilach – tak naprawdę ten zbiór jest tym wszystkim po trochu. Może to też być lektura dla starszych dzieci, jednak przy udziale dorosłego czytelnika i jedynie pod warunkiem, że potem nie będzie pretensji do autorki, że po lekturze pojawi się klatka z nowymi lokatorami. Niezaprzeczalnym atutem jest, jak zawsze, niesamowity i bezapelacyjnie rewelacyjny dowcip Olgi Gromyko. Kto inny mógłby bezkarnie drwić ze srogich mińskich hodowców szczurów, następnie nabijać się z samej siebie transportującej zasikanego szczura pod zimową kurtką, opisywać z takim wyczuciem antropomorficzne zachowanie gryzoni, a nawet krytykować reżim Łukaszenki?

Czy „Szczurynki” są lekturą wyłącznie dla miłośników prozy Olgi Gromyko? Nie, sądzę, że każdy znajdzie w tych krótkich formach coś ciekawego dla siebie. Czy jest to pozycja dla znawców, hobbistów i pasjonatów klatkowych gryzoni? Nie, aczkolwiek zapewne oni będą mieli podwójną przyjemność z czytania. Czy czytelnik czujący atawistyczną niechęć do szczurów odnajdzie przyjemność w czytaniu tych opowiastek? Tak, pod warunkiem, że nie cierpi na murofobię, rodentofobie lub mizofobie, ewentualnie posiada bardzo słabą wyobraźnię. Skutkiem ubocznym czytania „Szczurynek” zdecydowanie będzie niekontrolowane, nagłe wybuchy śmiechu, a także chęć nabycia tych zwierzątek, na szczęście do opanowania przez zdrowy rozsądek, jeśli go czytelnik oczywiście posiada.

  • A book published this year.
  • A book with nonhuman character.
  • A funny book.
  • A book by female author.
  • A book of short stories.
  • A book set in different country.
  • A book based on thru story.
  • A book that was originally written in a different language.


Ocena: 9/10
Przesłanie: „Mamusiu chcę szczurynkę !!!!”



poniedziałek, 10 sierpnia 2015

"Czarny Wygon: Słoneczna Dolina" - Stefan Darda


Pierwszy tom dwuczęściowej powieści Stefana Dardy, nawiązującej klimatem do dzieł Stephena Kinga. Bohaterem książki jest pewien dziennikarz, który postanawia rozwikłać tajemnicę przeklętej wioski na Roztoczu. W tej sielskiej okolicy pojawiają dziwne postacie i mają miejsce przerażające incydenty, które coraz bardziej osaczają Uchmanna.


[ Videograf II, 2010 ]
[ Opis i okładka: http://lubimyczytac.pl/ksiazka/49385/czarny-wygon-sloneczna-dolina]







PATI:

O panu Stefanie Dardzie słyszałam od kilku osób, zupełnie ze sobą nie związanych, które polecały mi jego książki rękami i nogami. W końcu w bibliotece jakoś tak w oko mi wpadła pierwsza część "Czarnego Wygonu" i postanowiłam się poddać, i dłużej nie opierać. Zaledwie jeden wieczór zabrało mi przeczytanie tej książki, ale mieszane uczucia pozostały na dłużej. Nie siadłam - jak to staram się zazwyczaj robić - od razu do pisania recenzji, ale zostawiłam sobie pełen weekend na dokładne przemyślenie tej pozycji ,by broń Boże, nie być dla niej niesprawiedliwa.

Uwielbiam legendy o zatopionych za karę wioskach; o ruinach ludzkich siedlisk, gdzie po dziś dzień można usłyszeć dzwony z wieży kościelnej, która dawno temu już obróciła się w proch; zaginione wśród lasów, zapomniane przez nasz świat, wymazane z map; czasami z błahego powodu, czasami na skutek strasznych wydarzeń, czasami opuszczone po dobroci, a czasami pod przymusem... Zawsze kiedy trafiam w takie miejsce przypomina mi się pewna stara piosenka:

"Gdy tak szedłem leśnymi ścieżkami,
pośród lasów trafiłem do wioski,
wszystko chwastem już prawie zarosło,
w jednej chacie zostałem na nocleg.
Gdzie stąd odeszli ludzie, którzy piekli chleb?
Gdzie są ich pieśni, czemu zamarł w cerwi śpiew?
Gdzie dym z kominów, studziennych żurawi skrzyp?
Pozostała pustka, czasem echa tamtych dni,
tamtych dni, tamtych dni..."

* Leszek Kopeć - Sen z łemkowskiej wioski (Ballada o łemkowskiej wiosce)

W "Słonecznej Dolinie" poznajemy historię takiej właśnie wioski i muszę przyznać, że bardzo pomysłowy sposób miał autor na owo "zaginięcie wioski". Wiemy, że mieszkańcy uczynili "jakąś rzecz straszliwą" i przez to została na nich nałożona klątwa. Żyjący w niej nadal ludzie nie mogą opuścić tego tajemniczego miejsca, nie starzeją się i nie mogą też zostać zabici. Mogą natomiast popełnić samobójstwo - co niestety nie jest najlepszym rozwiązaniem i ma swoje implikacje. Do tego nic nie może zostać zniszczone, ale też i niestety stworzone. Życie w tak małej społeczności sprawia, że zabójstwa zdarzają się na porządku dziennym - często są traktowane jako "ostateczny argument", albo zwykłe wyładowanie złości - a przynajmniej ja odniosłam takie wrażenie. Ta część książki najbardziej mnie zainteresowała i równocześnie przypadła do gustu. Szkoda, wielka szkoda, że nie była to ta "główna" część. Bo z drugiej strony pan Darda serwuje nam przemyślenia i "przygody" Witolda Uchmanna, dość zniszczonego przez życie dziennikarza od spraw paranormalnych. Życie mu się zupełnie nie poukładało i do tego pokopało z każdej strony. Pewnego dnia otrzymuje on tajemniczego e-maila i postanawia pojechać na południowo-wschodnie krańce Polski i zbadać temat. No i wpadł nam Witek jak śliwka w kompot z głośnym chlupotem.

Samą książkę czyta się bardzo szybko z dużym zaciekawieniem. Niestety, i piszę to z wielkim smutkiem, nawet nie tyle mi się ona nie podobała, co po prostu jakoś tak mnie nie zachwyciła, i jest mi z tego powodu bardzo, bardzo przykro. Nic mnie w niej nie zaskoczyło (naprawdę!), nic mnie nie przeraziło. Pozostało tylko wyżej wspomniane zaciekawienie, któremu być może i w oślim uporze, ale się opieram.

Po pierwsze - dla mnie, niestety nie jest to ani horror, ani powieść grozy, za to na pewno jest to powieść z klimatem. Tylko, że... ja tego klimatu nie chwytam :( Nie byłam nigdy na Roztoczu, nie miałam przyjemności włóczyć się po jego lasach, ani po wioskach, ba, ja nawet niewiele na jego temat wiem. Ech, gdyby to było w Bieszczadach! Tak, wtedy myślę, że mój odbiór tej pozycji byłby na pewno inny. Nie przeraziło mnie też nic - bo i nie miało co. Mam bać się małych dziewczynek w sukienkach w grochy? Upiora z Guciowa (litości jaka nieklimatyczna nazwa!) co to jest bez twarzy i szlachtuje ludzi nożem, tylko że tak trochę bez sensu? Zaś rzucanie psem mnie bardziej oburzyło niż przestraszyło. No nie, ja potrzebuję trochę więcej żeby poczuć ciarki na plecach i innych takich. To w sumie klimat powinien być w tej książce najważniejszy - a nie wydarzenia, a jak pisałam - klimatowi się jakoś tak nie wiadomo czemu nie poddałam. Fakt - przez moment wędrówki Witolda w mrocznym lesie, pomyślałam: "ojej, a ja sama w domu", ale to było przez jakieś 30 sekund. Jednak, to pół minuty, podniosło zdecydowanie moją ostateczną ocenę książki.

Dwa - osobiście nie przepadam za powieściami szkatułkowymi - moim zdaniem wiele straciła ta książka przez kolejne "dwie opowieści" - być może, gdyby nasi bohaterowie - już obojętnie którzy, czy Rafał Gielmuda, czy Witold Uchmann - opowiadaliby swoją historię osobiście, na pewno byłoby ciut ciekawiej. Ta jedna "szkatułka" mniej... zwłaszcza, gdy Witek brulion Piaseckiego od pewnego momentu bardziej przegląda, niż czyta. Poczułam się wtedy oszukana - że zabrano mi część opowieści - może nie taką super ważną dla samej fabuły, ale na pewno dzięki niej bohaterowie byliby "pełniejsi", a ich losy kompletne.

Trzy - i tu nastąpi moje największe ale - brak rozwiązania zagadki, co takiego przeskrobali mieszkańcy Starzyzny ze Słonecznej Doliny do szczętu i bezapelacyjnie mnie zdenerwował. Ja wiem - coś trzeba było w drugiej części umieścić, ale niestety w moim odczuciu, było to trochę jak chwyt marketingowy - kupcie następną książkę. Zwłaszcza, że z tego co się już zorientowałam, w następnej części Wygonu rozwiązanie pojawia się dość szybko - ale za to plenią się już następne tajemnice i zagadki. Właśnie dlatego bardzo się zastawiam nad tym, czy czytać dalej - męczy mą duszę, co się stało, że spadła na nich taka kara, ale opieram się ile mogę :) Zastanawiam się nawet, czy nie do czytać kolejnego tomu tylko do tego momentu! Tak trochę w ramach, może i bezsensownego protestu. A z resztą, jak mam być zawiedziona, to może wcale nie warto?

No i cztery - niestety w samej książce niewiele się dzieje. Witek głównie myśli, czyta, rozmawia, jeździ ciut bezsensu "w te i na zad", łazi po parkach i lasach, a akcji tak trochę jak na lekarstwo. Dużo ciekawiej jest w samej Starzyźnie i jeszcze raz podkreślę, jak bardzo mi przykro, że ta część opowieści jest "dziurawa".

Naprawdę bardzo chciałabym być oczarowana przez "Czarny Wygon". Chciałabym móc ją polecać tak, jak mnie była ona polecana. A tak, mogę tylko napisać: "przeczytajcie". Z wielką chęcią z wami porozmawiam na ten temat. Może uda wam się mnie jakoś przekonać, albo wskazać mi coś, co przeoczyłam, co być może zmieni moje odczucia na temat "Słonecznej Doliny".

  • A book with non human characters.
  • A mistery or thriller.
  • A book friend recommended.
  • A book written by an author you've never read before.


Ocena: 5 / 10
Przesłanie książki: "Niestety za mało, by się bać".