piątek, 8 grudnia 2017

"Star Wars: Więzy krwi" - Claudia Gray


Książka, która wiąże słynną trylogię Star Wars z Przebudzeniem mocy.

Kolejna książka z serii Star Wars. Tym razem czytelnik zapozna się z wydarzeniami, które rozgrywają się 6 lat przed historią opisaną w Przebudzeniu mocy.

Kiedy rebelianci pokonali Imperium, Leia Organa uwierzyła, że to początek pokoju w galaktyce. Jako członek Senatu musi stać na straży demokracji i bacznie obserwować przekupnych polityków oraz ludzi, którzy w duchu nadal pozostali wierni Imperium. Tymczasem w galaktyce czai się nowe zagrożenie.


[Uroboros, 2017}
[Opis i okładka: http://lubimyczytac.pl/ksiazka/4741192/star-wars-wiezy-krwi]

Książka udostępniona dzięki wydawnictwu Uroboros.

AGA:

Uniwersum Gwiezdnych Wojen jest tak rozległe, że aktualnie, komuś, kto nie jest na bieżąco ze wszystkimi seriami, kanonami ciężko odnaleźć się i zdecydować tak naprawdę od czego zacząć. Czy rozpocząć czytać książki według chronologii ich wydawania, czy według chronologii wydarzeń? Każdy, kto pierwszy raz sięga po pierwszą powieść z serii Star Wars musi sam podjąć taką decyzję, która należy do tych z gatunku „osiołkowi w żłobie dano…”.

„Star Wars : Więzy Krwi” to druga powieść napisana przez Claudię Gray , której akcja osadzona jest w uniwersum Gwiezdnych Wojen. Pierwsza, „Utracone Gwiazdy”, została w Polsce wydana w 2016 roku, w rok po jej napisaniu, a trzecia, „Leia, Princess of Alderaan”, ukazała się na razie za granicą we wrześniu tego roku.

 Akcja „Więzów krwi” rozgrywa się na kilka lat przed Przebudzeniem mocy, kiedy Leia Organa jest członkiem senatu, Han Solo, nadzoruje kolejną rundę lotów podświetlnych Pięciu Mieczy, a Luke Skywalker wychowuje Bena Solo. Fabuła powieści skupia się wokół problemów wewnętrznych Nowej Republiki, która pomimo ciężko wywalczonego pokoju, po wielu latach walki z Imperium, teraz nie umie poradzić sobie z biurokracją, marazmem politycznym, proceduralnością i wewnętrzną kłótliwością stronnictw. Zmęczona apatią i impasem działań Senatu Leia postanawia odejść z życia politycznego i przyłączyć się do męża.  Jednak w ostatniej chwili z tego letargu i poczucia bezsilności wyrywa ją nagła chęć pomocy delegatowi, który przybył do Senatu z prośba o ingerencję w sprawie kartelu, który rozszerza niebezpiecznie swoją działalność, i który wg emisariusza, Yendora z Ryloth, może być zagrożeniem dla wolnego handlu całej galaktyki. Leia decyduje się, że jej ostatnim dziełem, będzie właśnie faktyczne przysłużenie się obywatelom Nowej Republiki i wraz ze swoją załogą, a także przedstawicielem opozycji, Ransolmem Casterfem, udaje się w misję dyplomatyczną. Co z tego wyniknie i co tak naprawdę kryje się za działaniami kartelu Rinnrivina, a także jaki to będzie miało finalny wpływ na Leie i całą Galaktykę, nikt nie mógł przewidzieć.

Sięgając po „Więzy krwi” wiedziałam, że nie będzie fajerwerków i że nie będzie to space opera, wszystkie wcześniej przeczytane opinie, wskazywały, że jest to dobrze napisana powieść, ponoć jedna z lepszych, ale bez wartkiej, porywającej akcji. I rzeczywiście tak jest.  Niewątpliwie urzekły mnie w niej opisy odległych planet. Podróże dyplomatyczne załogi „Lustrznej Tafli”, statku Lei, pozwoliły na zwiedzenie i odkrywanie różnorodnych ekosystemów Galaktyki. Świetnie też zbudowała Claudia Gray relacje pomiędzy Leią a Ransolmem, jako inteligentnymi, otwartymi,  o bogatej, bolesnej przeszłości ludźmi, ale posiadającymi różne wizje polityczne. Sam wątek spisku prowadzony jest ciekawie, ale dość nierównomierne tempo akcji, przesuwa punkt ciężkości w kierunku relacji Lei i Ransolma, niż samego problemu związanego z kartelem Rinnrivina, dlatego bardziej jest to powieść z kręgu obyczajowego, niż nawet politycznego. Najbardziej drażniące wydały mi się dialogi prowadzone pomiędzy Hanem i Leią, które były sztuczne, drętwe, bez życia, sama postać Lei, poza drobnymi chwilami zrywnej akcji, jest dość sztywna, jakby autorka nie umiała zmierzyć się z legendą.


Podumowując. „Więzy krwi” są powieścią napisana poprawnie, jej niezaprzeczalnym atutem jest analiza psychologiczna relacji pomiędzy jednostkowymi członkami wrogich obozów politycznych, a także światy przedstawione Galaktyki. Jednak osobiście, nie tego chyba szukałam w Gwiezdnych Wojnach, każda chwila akcji, która się w powieści pojawiała przyprawiała mnie o palpitacje serca, co oznacza, że jednak jednoznacznie Star Wars równają się dla mnie ze space operą i chyba poszukam właśnie takich tomów.

Ocena: 6/10

sobota, 2 grudnia 2017

"Nadzór" - Charlie Fletcher


Granica między światem zwyczajnym a magicznym jest zaskakująco cienka, a strzeże jej jedynie pięcioro ludzi. Niegdyś Nadzór, tajny związek strażników, liczył setki dzielnych dusz, dziś można ich policzyć na palcach jednej dłoni. W mieście panoszą się okrutni mordercy, magiczne istoty żerują pod osłoną nocy a wrogowie podchodzą coraz bliżej. Nadzór jest osłabiony i rozdarty. Pewnej nocy pod drzwiami jego siedziby zjawia się opryszek z workiem z niecodzienną zawartością. Wydaje się, że oto pojawiła się szansa na uzupełnienie sił. Jednak wiele wskazuje na to, że pozorne blogosławieństwo jest raczej zmyślną pułapką, która ma doprowadzić Nadzór do ostatecznego i całkowitego upadku.
Mroczna, dickensowska historia opowiada o łowcach czarownic, magach, podróżnikach przechodzących przez lustra i najbardziej zaskakujących bohaterach wygrzebanych z czeluści brytyjskich legend.

Poznajcie Nadzór i pamiętajcie – jeśli oni polegną, polegniemy wszyscy.


[Fabryka Słów, 2017]
[Opis i okładka: http://lubimyczytac.pl/ksiazka/4807357/nadzor]

Książka udostępniona dzięki wydawnictwu Fabryka Słów i zrecenzowana dla serwisu Secretum.pl.

AGA:

Mroczna, dickensowska opowieść”, tak wytłuszczonym drukiem zachęca nas do sięgnięcia po „Nadzór” Charlie Fletchera Fabryka Słów. Ilustracja na okładce fabrycznego wydania też mało optymistyczna, choć owszem konweniuje z innymi okładkami w serii, pomiędzy dziełami Gołkowskiego, Noczkina i Przechrzty, to raczej radosnym uniesieniem nie napawa. Gdyby jeszcze do tego dodać moje prywatne nastawienie do magii, tajnych stowarzyszeń i na wszelkie sposoby wyeksploatowanego miejsca akcji, jakim jest Londyn, to nie ma co się dziwić, że delikatnie określiwszy, moje nastawienie do powieści Charlie Fletchera było powiedzmy, że sceptyczne. A realnie ujmując odczucia, które towarzyszyły mi, gdy sięgałam po książkę, zbliżone były do męczarni w katuszach i powolnej agonii.

Akcja „Nadzoru” rozpoczyna się zgodnie z opisem na okładce, od sytuacji, gdy do domu Żyda przy Wallclose Square zostaje dostarczona dziewczyna. Dosłownie dostarczona, bo zakneblowana i spacyfikowana, w worku. Osobnikiem tym jest zilustrowany na okładce Bill Ketch, nic nie znaczący dla fabuły osobnik, ale który trafił na okładkę (!). Natomiast zawartość worka jest jak najbardziej istotna, choć może nie najistotniejsza. Panna Lucy Harker okaże się bowiem tą iskrą, która zapali lont akcji, całej tej awanturniczej powieści. W Londynie działa Wolne Bractwo do spraw Regulacji i Nadzoru Enigmatycznych Sytuacji Krytycznych i Ponadnaturalnych Obyczajów, choć prawdę powiedziawszy swoje lata świetności ma już za sobą, a i współpracownicy zawiódłszy się, nie ufają im, to jednak pomimo tego, oni trwają na posterunku i starają się, aby nie dochodziło do wydarzeń tajemnych i niefortunnych pomiędzy śmiertelnikami i istotami nadnaturalnymi. Problem polega na tym, że Nadzór od wieków ma swoich wrogów, którzy pragną odzyskać, to co do nich należy i zagwarantować sobie należyte miejsce w świecie. A Lucy Harker to narzędzie, które ma stworzyć wyłom, umożliwiający przeciwnikowi zdobycie przewagi nad odwiecznym przeciwnikiem w tej grze o władzę.

Jeżeli piszę tę recenzję, oznacza to, że nie umarłam w agonii. Co więcej przyznaję z cudownym zaskoczeniem, że się wspaniale rozczarowałam. Po pierwsze ilustracja na okładce może pasuje do pierwszych dziesięciu stron treści, konweniuje się z serią, pasuje do określenia „dickensowski”, ale za grosz nie oddaje ducha powieści. Pasuje do niej jak pięść do nosa, pomijając fakt, że osobnik Bill Ketch nie jest postacią żadno-planową. Po drugie opis na okładce może nie do końca jest o innej książce, ale lekko wprowadza w błąd. Sięgając po tę powieść obawiałam się, że będę czytała mroczną powieść o gnuśnej magii, brudzie, nudzie, smrodzie i biedzie (no dobrze o tych ostatnich ciut ciut było), a dostałam awanturniczą powieść przygodową z pogranicza płaszcza i szpady z elementami dickensowskimi – właśnie wymieniony wyżej smród, bieda i pełno sierot.

Tak naprawdę Charlie Fletcher stworzył Nadzór trochę na wzór muszkieterów walczących w szlachetnej sprawie, bawiących się w kotka i myszkę z przeciwnikiem, który reprezentowany jest przez Obywatela, wspieranego przez Francisa Blackdyke’a, naukowca, i bliźniaków prawników Templebane’ów. Każda ze stron próbuje przechytrzyć drugą, dzięki czemu fabuła obfituje w zwroty akcji. Nadmienić trzeba, że autorowi przede wszystkim udało się od samego początku przywiązać czytelnika do bohaterów i to zarówno do tych pozytywnych, jak i negatywnych. Posiada on niebagatelną umiejętność kreślenia postaci, które porywają swoim temperamentem i wydają się wyjątkowo prawdziwe i wiarygodne. Osobiście do gustu najbardziej przypadło mi środowisko cyrkowców, a także wyjątkowo żywotnego Kowala, którego wzorował, co można przeczytać w Podziękowaniach, na swoim ojcu.

Nadzór” przyniesie czytelnikowi przede wszystkim przyjemność czytania. Jest to powieść lekka i przyjemna, awanturnicza i pełna przygód, ale nie płaska, a fabuła wcale nie jest taka oczywista, jak wydawać by się mogła na pierwszy rzut oka. Owszem świat przedstawiony to koniec epoki wiktoriańskiej, po wojnach napoleońskich, ale to tylko drobne elementy, tak naprawdę ta powieść to urban fantasy przeniesiona do przeszłości. Co więcej umiejętność niektórych członków Nadzoru do wymazywania pamięci albo odwracania uwagi ludzi od tego, co się wokół nich dzieje, aby nie dowiedzieli się o istnieniu świata nadnaturalnego, oraz, a raczej forma w jaki sposób jest to robione, wydało mi się po czasie bezczeną-sprytną kalką z „Facetów w czerni”. Jak widać dzięki wielu skojarzeniom kulturowym, które zastosował Charlie Black, nie wspominając już o skojarzeniach z Susanny Clarke „Jonathanie Strange'u i Panie Norellu”, czy Neila Gaimana „Nigdziebądź”, to jest to naprawdę kawałek przyjemnej i ciekawej literatury.

Ocena: 9/10


czwartek, 23 listopada 2017

Monstressa. Tom 1: Przebudzenie

Umiejscowiona w alternatrywnej rzeczywistości matriarchalnej Azji roku 1900, steampunkowa opowieść z elementami art-deco. „Monstress” to historia nastolatki próbującej radzić sobie z wojenną traumą i dzielącej psychiczną więź z tajemniczym monstrum. To więź, która na zawsze zmieni życie obojga bohaterów.”Monstress” to jedna z najbardziej pomysłowych i odważnych serii komiksowych ostatnich lat.

[Non Stop Comics, 2017]
[Opis i okładka: http://nonstopcomics.com/sklep/monstressa-tom-1-przebudzenie/]

Recenzja została zamieszczona również w serwisie Secretum.pl

AGA:

Czasami trzeba odważyć się i wyjść poza utarte szlaki. „Monstressa. Tom 1: Przebudzenie” to pierwszy „dorosły” komiks, po który odważyłam się sięgnąć. Jak dotąd lubowałam się w komiksach cartoonowych w twórczości naszych rodzimych artystów Tadeusza Baranowskiego, czy Janusza Christy, we francuskim humorze Christophe Cazenove, Williama Maury, Jean-Jacquesa Sempé, belgijskim Raoula Cauvina, Luca Dupanloupa, czy amerykańskim Charlesa Schulza, Jima Davisa, czy Billa Wattersona. Jak widać w komiksie przeznaczonym, może nie tylko, ale dla młodszego czytelnika, mogłabym pisać i pisać, jednak w komiksie przeznaczonym dla dorosłego czytelnika, poruszam się po omacku. Stwierdziłam, że jednak należy iść naprzód i spróbować czegoś nowego. Wybierając po prostu pod kątem wizualnym i kierując się pochlebnymi opiniami, trafiło na komiks Non Stop Comics i na nową serię dark fantasy „Monstressę” z tekstem Marjorie Liu, rysunkami Sana Takeda i, co dla mnie nie było bez znaczenia, w tłumaczeniu Pauliny Braiter.

Monstressa to historia siedemnastoletniej Maiki Półwilk, Arkanijki, która próbuje odnaleźć odpowiedzi na dręczące ją pytania dotyczące jej przeszłości. Podejmuje ona niebezpieczną grę z Zakonem Cumaei, z którego to siostrami swojego czasu współpracowała jej matka, Moriko. W trakcie niebezpiecznej misji okaże się, że w Maice kryje się monstrum, nad którym zapanować będą chciały zarówno siostry z zakonu, jak i władcy z Dworu Świtu i z Dworu Zmierzchu.

Sięgając po Monstressę wiedziałam jedno, że wizualnie komiks spełni moje oczekiwania. Jest przepięknie narysowany w klimacie art deco z domieszką steampunka. Sana Takeda jest Japonką, dlatego nie ma co się dziwić, że styl europejski przeplata się ze stylem dalekowschodnim; i jak ornamentyka jest w stylu art deco, tak już kreska w szczególności oczu, czy zwierząt zbliżona jest do mangi. Kolorystyka zgodnie z klimatem dark fantasy utrzymana raczej w mrocznychkolorach z domieszką złota, jak przystało na art deco. Największe i najprzyjemniejsze zaskoczenie sprawiła mi jednak fabuła. Nigdy nie przypuszczałam, że historia w komiksie może zostać poprowadzona tak wielowątkowo i może być tak bogata. Trzeba przyznać Marjorie Liu, że przez to, że nie podała wszystkich faktów od razu, że wprowadza ciągłe retardacje poprzez retrospekcje i wyjątki z wykładów szacownego profesora Tam Tam, wymusza cały czas na czytelniku aktywny udział w czytaniu. Nie ma możliwości, aby czytać Monstressę i się nudzić, trzeba uważnie składać elementy układanki, by poznawać tajemnicze życie Maiki Półwilk. Obie panie w sposób proporcjonalny wymieszały tradycje wschodnie z zachodnimi i stworzyły magiczną mieszankę fantasy, mroczną historię o obciążonej wewnętrznym monstrum bohaterce, w świecie, w którym rządzi technika rodem z powieści steampunkowych, a jednocześnie jest to świat, w którym pojawiają się magiczne koty, dziewczynki liski i półbogowie. Cudownie głęboki, choć czasami przygnębiający świat pełen okrucieństwa i zdrad.


Moje pierwsze spotkanie z „poważnym” komiksem uznaję za wyjątkowo udane. Bardzo żałuję, że jedynie nie przemyślałam jednego, że kolejny tom Monstressy zostanie wydany dopiero w lutym. A może do tego czasu znów znajdę ciekawy „dorosły” komiks i szczerze będę mogła Wam polecić.

Ocena: 9/10




środa, 15 listopada 2017

"Dożywocie/Szaławiła" - Marta Kisiel

Kolejne wydanie bestsellerowego "Dożywocia", w którym fani serii znajdą także nowe opowiadanie Marty Kisiel Szaławiła.
Pewnego dnia Konrad Romańczuk dziedziczy dom. Świetnie się składa, bo pomoże mu to ułożyć sobie życie i uniknąć niewygodnego związku. Z chęcią przyjmuje spadek, a dopiero później sprawdza, co dokładnie odziedziczył. A otrzymał gotycką willę – tyle że w pakiecie z grupą bardzo charakterystycznych bohaterów.
Dodatkowo, w tomie znalazło się najnowsze opowiadanie Marty Kisiel "Szaławiła". Dowiedz się, co działo się z Lichotką pomiędzy "Dożywociem" a "Siłą niższą"!


Od wydawcy:

Siła wyższa bez wątpienia jest kobietą, Pech bez wątpienia mężczyzną, a Licho... licho je tam wie. Poza tym płeć uczulonego na własne pierze anioła stróża z manią czystości to dla Konrada Romańczuka (głównej osoby tego dramatu) bynajmniej nie największy problem.
Z połączonych mocy nadprzyrodzonego trio powstaje bowiem fatum z prawdziwego zdarzenia: klątwa ciekawych czasów. Będzie ona odtąd sprawowała dożywotni nadzór nad każdym krokiem Konrada, świeżo upieczonego spadkobiercy Lichotki, wiekowego domu z upiorną, gotycką wieżyczką rodem z kiepskich filmów grozy, oraz całym dobrodziejstwem inwentarza:
Nieszczęsną duszą panicza Szczęsnego, seryjnego samobójcy, poety, mistrza całorocznej depresji i haftu krzyżykowego - sztuk 1.
Mackami szefa kuchni o chrupiącym imieniu, przybyłego wprost z głębin odwiecznego ZUA - sztuk minimum 8.
Utopcami zawsze nie w tej łazience co trzeba sztuk 4. Najprawdziwszą Zmorą w postaci charakternej kotki - sztuk 1 plus 4 kły i 18 pazurów w pakiecie.
Wrednym różowym królikiem, niepozornym omenem straszliwej zagłady - zbiór nieprzeliczalny.
Tylko właściwie kto tu kogo dostał w spadku:
Konrad dożywotników czy dożywotnicy Konrada?
Gromadka przesympatycznych postaci, pasmo perypetii niekoniecznie z tego świata, rewelacyjnie barwny i dosadny język, cięte dialogi, a nade wszystko pierwszorzędny humor - oto, co znajdziecie vr Dożywociu Marty Kisiel uroczej, pełnej ciepła opowieści, która od lat zajmuje szczególne miejsce na mojej półce.
[Uroboros, 2017]
[Opis i okładka: http://www.empik.com/dozywocie-szalawila-kisiel-marta,p1165750030,ksiazka-p]

Książka udostępniona dzięki wydawnictwu Uroboros.

PATI:
Jeśli nie czytaliście jeszcze „Dożywocia” Marty Kisiel, to popełniliście wielki błąd, który należy jak najszybciej naprawić. I w sumie tak mogłaby się nie tylko zaczynać moja recenzja, ale i kończyć, bo teraz przez resztę recenzji będą już tylko peany i zachwyty. To już moje drugie czytanie „Dożywocia” i przyznaję się bez bicia, że za pierwszym razem jakoś przeszło ono u mnie bez większego echa. Znaczy fajne, wszystko ok, do przeczytania. ALE to dlatego, że było zaraz po zakończeniu „Nomen Omen” genialności nad genialnościami i książkowej rewelacji. Dodatkowy bonusik w postaci „Szaławiły”, oraz czekająca cierpliwie „Siła niższa” sprawiły, że chwyciłam po tę książkę jeszcze raz. I teraz już wiem jaka głupia ja byłam. „Dożywocie” wcale nie jest gorsze od „Nomen Omen”. Jest po prostu zupełnie inne i należy je z innego typu atencją traktować. Teraz zwijam się w kłębek ze wstydu i chlipię w kącie smarkając w dywanik nad własnym niedowładem umysłowym. Tyle stracić!

Konrad Romańczuk, niespełniony pisarz po świeżym zerwaniu z mityczną Majką, postanawia przeprowadzić się z wielkiej stolicy na odludzie. A, że właśnie trafił mu się spadek po jakimś odległym krewnym, „dworek z dożywociem”, rzuca wszystko, by poświęcić się pisaniu. Na miejscu okazuje się, że gotyckie domiszcze z wieżyczką jest już zamieszkałe przez dożywotników i tak naprawdę to on będzie tylko „chwilowym” dożywotnim mieszkańcem Lichotki. Dla mocno stąpającego po ziemi Konrada zgraja, z którą pozostało mu bytować, to nie tylko szok i dramat, ale często zgrzytanie zębów i obrażenia cielesne. Bo w Lichotce mamy dużo wszystkiego, co jest takie piękne i fajne dla geeków i nie tylko. No dobrze, nie ma może babci Jadzi rżnącej w WoWa, ale za to mieszkańcami domu są: Zło wcielone w postaci różowego, puchatego i ślicznego króliczka - Rudolfa Valentino, który jest, o ile bardziej przerażający niż Wielki Przedwieczny Mackowaty Krakers uwielbiający piec, gotować i trochę też wychowywać pozostałych bohaterów. Mamy kotkę Zmorę - typowego złośliwego przedstawiciela swojego gatunku. Mamy Panicza Szczęsnego, głównego mąciciela, widmo, co popełnił samobójstwo w kapuście - zapewne trzynastozgłoskowcem. Mamy też utopce w liczbie 4, bezimienne potwory z bagien, jest też i hamadriada – tak śliczna, jak i małomówna… ale co najważniejsze jest i Licho. Aniołek stróż z uczuleniem na własne pierze, kochający sprzątać i prać. Kochający Lichotkę i swojego Konrada. Licho ten sympatyczny dzieciaczko anioł, choć skrzydełka ma wydepilowane niczym kurczak na rosołek, na pewno skradnie Wam serce, jak i moje skradło i oddać nie chce ni chu chu, i alleluja! Ta jakże malownicza zbieranina bytów stara się żyć ze sobą w zgodzie… wróć, stara się jakoś znieść nieszczęsnego Szczęsnego i nie oszaleć. Właściwie to Konrad stara się nie oszaleć, bo reszta jakoś już przez 200 lat do kapuścianego Widma się mniej lub bardziej przyzwyczaiła.

„Dożywocie” to generalnie radosna komedyjka, o przygodach mieszkańców Lichotki w trakcie, której będziecie prychać, śmiać się w głos, czy nawet zaśmiewać do łez. To także książka o tym jak Konrad, trochę dzieciak (jak to facet w wieku 33 lat), musi się nauczyć odpowiedzialności nie tylko za siebie, ale i za wszystkich podopiecznych. Odpowiedzialności przez duże „O”, przed którą tak uciekał i tchórzył, a która teraz przybyła, dała mu dwa kopniaki w... bolesne miejsce i ze sto w te mniej oraz żąda, by ją wreszcie zauważono i zaakceptowano. Oczywiście nie przychodzi mu to ani łatwo ani bezboleśnie, ale suma summarum staje w końcu na wysokości zadania, tylko że... siła wyższa, jak i niższa oraz widma zawsze potrafią pokrzyżować wszelkie plany i porządek. A wszystko to przy akompaniamencie: Mickiewicza i Słowackiego.

Na koniec, chciałabym napisać jeszcze kilka słów na temat „Szaławiły”, dodatkowego opowiadania, które pojawiło się w tym wydaniu książki. Pani Marto... o ałtorko ty moja! O tak!!! Kupuję to i pragnę więcej. Co za historia! Mam naprawdę nadzieję, naprawdę i przeszczerze i przeszczęśnie, że to niejedyne i brońcie o bogowie, ostatnie spotkanie z Odą i Rochem. No dobra co ja będę ściemniać - zwłaszcza z Rochem… Prooooooszęęęęęęęę (oczy licha patrzące na nowy psikacz konwaliowy do szyb). Szaławiła pozostawiła we mnie niedosyt... jakby ktoś mi wydzielił jednego cukierka i skitrał resztę.

Nie powtarzając się już nie potrzebnie. Weźcie przeczytajcie „Dożywocie”, bo (do)żyć Wam nie dam i truć będę okropnie. Warto. Naprawdę.

“Dożywocie”.

Ocena: 10/10
Motto: Rocznik 82 jest najlepszym rocznikiem - zawsze to sądziłam.




wtorek, 31 października 2017

"Dwór Skrzydeł i Zguby" - Sarah J. Maas

Długo oczekiwana trzecia część bestsellerowego cyklu Sarah J. Maas
Feyra powraca do Dworu Wiosny, zdeterminowana by zdobyć informacje o działaniach Tamlina oraz potężnego, złowrogiego króla Hybernii, który grozi, że rozgromi cały Prythian. Jednak by to osiągnąć, musi najpierw rozegrać śmiercionośną, przewrotną grę… Jeden poślizg może zniszczyć nie tylko Feyrę, ale też cały jej świat.
W obliczu wojny, która ogarnia wszystkich, Feyra znów musi decydować, komu może ufać i szukać sojuszników w najmniej oczekiwanych miejscach. Niebawem dwie armie zetrą się w krwawej, nierównej walce o władzę.
[Uroboros, 2017]
[Opis i okładka: http://www.empik.com/dwor-cierni-i-roz-tom-3-dwor-skrzydel-i-zguby-maas-sarah-j,p1162077769,ksiazka-p]

Książka udostępniona dzięki uprzejmości Wydawnictwu Uroboros.

PATI:

Przyznam uczciwie, że na finalny tom historii Rhysa i Feyry czekałam z niecierpliwością, ciesząc się bardzo z tego, że Pani Maas uznała, iż tylko trzy tomy wystarczą, dzięki czemu nie będzie to opera mydlana, jak „Szklany tron”. Czekałam z jeszcze jednego powodu – sposób w jaki autorka poprowadzi fabułę, powie też dużo o tym, czego będzie można się spodziewać po zakończeniu „Tronu”. Na pewno uważny czytelnik zauważy sporo zbieżności między tymi dwoma pozycjami - ot chociażby to, że pierwszy wybór partnera, nie jest wyborem ostatecznym naszych bohaterek, a ten drugi zawsze okazuje się lepszy, niż ten deflorujący :) Takich podobieństw uważny czytelnik znajdzie na pewno kilka, no tak, ale to ma być recenzja „Dworu Skrzydeł i Zguby”, a nie praca porównawcza. Naprawdę ze sporą nadzieją w sercu porzuciłam wszystkie inne rozgrzebane mniej lub bardziej lektury, na rzecz „Dworu Skrzydeł i Zguby”, i chciałam zatopić się w historii... Chciałam, ale mi nie wychodziło. I właśnie nie mam absolutnie pojęcia dlaczego?! To nie to, że mnie nie wciągnęło, ale jednak czytało mi się ten tom zdecydowanie wolniej niż pozostałe. Podejrzewam, że chciałam odwlec nieuniknione, to że będę musiała się w końcu pożegnać z Rhysem. Z pewnością obawiałam się także zakończenia, że będzie słodko lipne, jeśli mam być szczera. Jakie jest zakończenie tego Wam nie mogę zdradzić, a bardzo żałuję. Natomiast odnoszę wrażenie, że autorka puszcza do nas oczko i pewnie w niedługim czasie uraczy nas jakimiś opowiadankami, może sub seriami z bohaterami, do których już tak się przyzwyczailiśmy i żal ich trochę zostawić tak na pastwę losu. W końcu przynoszą Pani Maas niemałe pieniądze.


Czego można spodziewać się po trzecim tomie Dworu? Na pewno sporo scen batalistycznych – działań wojennych i działań „łóżkowych”. Na pewno rozmachu, ale nie spodziewajcie się opisów, jak z Wiedźmina, bo strategia stosowana przez naszych bohaterów, to stań tu i walcz, a ty idź tam i zrób co musisz. Serce jakoś nie drżało z obawy o ich losy, a bohaterskie rany goiły się w dni dwa z okładem. Jest krew, bywają flaki, bywa okrutnie, ale w granicach rozsądku. Cieszę się, że Feyra wyrobiła się i wyrosła na dumną (czasami aż za) i zdecydowaną kobietę. Natomiast nadal zdarza jej się nie myśleć dalekowzrocznie i często podejmuje nieprzemyślane decyzje pod wpływem chwili i emocji. Ale to chyba też taki urok tej postaci - moim zdaniem na pewno o wiele sympatyczniejszej i mniej denerwującej niż (nie)sławna Celaena z Tronu, której uczciwie przyznaję nie trawię.

Historia rozpoczyna się dokładnie w miejscu gdzie skończył się tom 2 – Feyra na własne życzenie zamieszkała ponownie w Dworze Wiosny razem z sprzymierzonym z Hybernią Tamlinem i „leczy traumę po porwaniu”, co dokładnie można opisać, jako szpiegowanie na terenach wroga. Jak się później okazuje, zupełnie niepotrzebnie, bo wszystkie informacje jakie zdobyła były już reszcie znane, ale została pocieszona tym, że je po prostu potwierdzała. Trochę to takie hm... naiwne? Ja na miejscu Feyry trochę bym się przynajmniej wkurzyła, ale rozumiem – hormony / Rhys / mroczny urok, dawno się nie widzieli, a jego zapach... :D No tak – tego możemy się dokładnie spodziewać po tym tomie, czego przedsmak mieliśmy w tomie drugim. Nasza parka gzi się jak króliki, a autorka nie pozostawia nam miejsca na wyobraźnie i podaje wszystko na przysłowiowej tacy. Ale ja jestem już za stara, by mnie to ruszało, choć myślę, że młodsze czytelniczki mogą dostać chociaż wypieków.

Nadchodzi jednak czas wojny i Feyra razem ze swoim Księciem oraz gronem przyjaciół muszą stawić czoła Królowi Hybernii. I choć wiedzą, że jest to raczej przegrana walka i szans za wielkich na wygraną nie mają, to za to są świetni w wymyślaniu sposobów, jak by tu zginąć bohaterską śmiercią. No właśnie, co mnie naprawdę uderzyło to to, że każda z głównych postaci w tej książce, jest tak absolutnie chętna by poświęcić swoje życie w najbardziej szalony, czy bezsensowny sposób, by uratować resztę. Często nie konsultując tego ze sobą wzajemnie, lezą gdzieś z jakimś głupim, nieprzemyślanym pomysłem do zrealizowania i chcą jakże ochoczo zginąć. Człowiek, by się trochę więcej spodziewał po istotach, które żyją trochę dłużej na tym świecie, niż przeciętny zjadacz chleba. No chyba, że życie im się już całkowicie znudziło – w takim wypadku wszystko jest całkowicie jasne, chociaż powiem, że mnie to całkiem ubawiło.

Główne pytanie brzmi: czy warto przeczytać? Odpowiem - tak: Rhys, Rhysand, Mroczny Książę... I wszystko jasne. Trzeba przyznać Pani Maas, że bardzo dobrze konstruuje męskich bohaterów, którzy potrafią w sobie rozkochać, nie tylko główną bohaterkę, ale i rzeszę fanek na całym świecie. Straumatyzowani chłopcy, idealni, mroczni, altruistyczni i tak pięknie oraz wiernie kochający... Tak. Faceci wychodzą jej naprawdę świetnie.

Mam nadzieję, że jednak to nie będzie ostateczne i definitywne pożegnanie z Rhysem znaczy się z Dworem, i że jeszcze kiedyś się spotkamy. Na pewno zamierzam jeszcze raz  przeczytać lub przesłuchać całą trylogię, bo przyznam się, że czasami czułam się równie głupio jak Nesta czy Lucien, kiedy wszyscy patrzyli na siebie znacząco, a ja zachodziłam w głowę o co biega. To jak bycie w towarzystwie, które się zna od lat i śmieją się ze wspólnego żartu, czy półsłówkami wspominają jakąś imprezę. Tak się kończy, kiedy tyle czasu mija między wydawaniem kolejnych tomów, że człowiek zdąży zapomnieć, co tam dokładnie się zdarzyło, ale dzięki bogom za Internet.

Reasumując, jeśli nie czytaliście poprzednich części, lepiej po nie najpierw sięgnijcie. Jeśli przeczytaliście... to myślę, że i tak nie trzeba Was namawiać po chwycenie za „Dwór Skrzydeł i Zguby”.

Ocena: 7/10
Motto: RHYSSSSSSS.

niedziela, 29 października 2017

"Billy i Miniputki" - Roald Dahl



Mały Billy bardzo się nudzi, bo mama zabrania mu wszystkiego, co ciekawe. Chłopiec wyrusza jednak do pobliskiego lasu, gdzie czeka na niego straszny potwór, ale i niespodziewani nowi znajomi: lud malutkich stworzeń, Miniputków. Żyją oni w harmonii z ptakami, które służą im za środek transportu, i mieszkają w pniach drzew z oknami wielkości znaczków pocztowych. Ich spokojnemu życiu zagraża jednak wielki smok. Billy musi im pomóc. 


Zobacz, co jeszcze kryje biblioteczka fantastycznego pana Dahla!


[Znak Emotikin, 2017]
[Opis i okładka: https://www.znak.com.pl/kartoteka,ksiazka,93902,Billy-i-Miniputki]

Ksiązka udostepniona dzięki uprzejmości Wydawnictwa Znak Emotikon i zrecenzowana dla Secretum.pl.

AGA:

Ci, którzy nie wierzą w czary, nigdy ich nie odkryją.
„Billy i Miniputki” Roalda Dahla to ostatnia książka w dorobku autora, którą pierwszy raz w Polsce wydało Wydawnictwo Znak Emotikon. Ta niezbyt długa książeczka dla dzieci pod oryginalnym tytułem „The Minpins” została wydana kilka miesięcy po śmierci Roalda Dahla w 1991 roku - pisarz zmarł 23 listopada 1990 roku. W 2017 roku ponownie wydano tę książeczkę pod nowym tytułem „Billy and the Minpins” i w tej wersji dotarła do nas wraz z oryginalnymi ilustracjami Quentina Blake'a.
Ta zaledwie stu paro stronicowa opowieść traktuje o Billym i jego niezwykłej przygodzie w tajemniczym Złowrogim Lesie, w którym według relacji dorosłych rządzi bestia Plujca Straszliwy, Krwiożerczy Zębowybijacz i Kamieniomiotacz. Billy w lesie odnajdzie nie tylko same potworności i bestie, spotka również przesympatyczne trolle, którym w niebezpieczeństwie i krzywdzie zapragnie pomóc. A jak się wszystko zakończy, tego, nie dowie się ten, kto nie sięgnie po książeczkę.
„Billy i Miniputki” Roalda Dahla jest opowieścią, która bardziej przypadnie do gustu młodszym czytelnikom. Jej fabuła jest mniej zawiła, niż na przykład w „BFG”, objętościowo również dostosowana jest ona bardziej do możliwości małych molików książkowych. Jednak tak jak i w innych dziełach pisarza, zawarte są stałe elementy charakterystyczne dla prozy tego autora. Narracja prowadzona jest z punktu widzenia głównego bohatera, którym jest dziecko. Występuje w powieści zło, któremu mały bohater przeciwstawia się i zwycięża przy pomocy i udziale, chociaż jednego życzliwego dorosłego, w tym wypadku dziadka Miniputka. Analogicznie jak w „BFG” widać również wpływ matczynych opowieści z dzieciństwa Dahla o skandynawskich mitycznych stworach; w „BFG” były to olbrzymy, w „Billym i Miniputkach” trolle.
„Billy i Miniputki” nie jest może najwybitniejszym dziełem Roalda Dahla, z pewnością jest to historia bardziej ukierunkowana na młodszego czytelnika, ale jednak należy pamiętać, że opowieści pisarza były pełne ciepła, pokładały wiarę zarówno w odwagę dzieci, jak i w życzliwość dorosłych. Sam autor, o czym zapewne niewiele osób wie, zdobył w 1983 roku nagrodę World Fantasy Award -Life Achivement, tą samą, którą zdobyli między innymi Andre Norton, Georg R. R. Martin, Ursula K. Le Guin, Terry Pratchett, czy nawet nasz Andrzej Sapkowski. Mam wielką nadzieję, że zwieńczeniem pięknej serii wydawniczej, której wydania podjęło się Wydawnictwo Znak Emotikon, będzie opublikowanie „Oxford Roald Dahl Dictionary”.
Na zakończenie zacytuję przesłanie Roalda Dahla, które pozostawił po sobie:


„Przede wszystkim jednak szeroko otwartymi oczyma obserwujcie otaczający was świat,

ponieważ największe tajemnice kryją się w najbardziej niespodziewanych miejscach.
A ci, którzy nie wierzą w czary, nigdy ich nie odkryją”.


Ocena: 6/10

poniedziałek, 2 października 2017

"Wrota obelisków" - Nora K. Jemisin

LAUREATKA NAGRODY HUGO. Nominowana do Nagród Nebula i Locus.

Tak właśnie kończy się świat – po raz ostatni.

Nastaje Sezon, a ludzkość pogrąża się w długiej, zimnej nocy.

Essun – kiedyś opiekuńcza matka, obecnie mścicielka – znalazła schronienie, nie zdołała jednak odszukać córki. Spotyka dziesięciopierściennika Alabastra, który ma do niej prośbę. Jeśli Essun ją spełni, los Bezruchu zostanie przypieczętowany na zawsze.

Daleko stamtąd jej córka, Nassun, rośnie w siłę, a jej wybory mogą doprowadzić do rozerwania świata.




Kontynuacja trylogii rozpoczętej Piątą Porą Roku:
  • uhonorowaną nagrodą Hugo,
  • nominowaną do nagród Nebula, Audie i Locus,
  • będącą pierwszą książką wyróżnioną przez Wired.com,
  • nagrodzoną tytułem Notable Book of 2015 magazynu „New York Times”.

[Wydawnictwo SQN, 2017]
[Opis i okładka: http://www.wsqn.pl/ksiazki/wrota-obeliskow/]

Książka udostępniona dzięki uprzejmości Wydawnictwa SQN.


AGA:

Nora K. Jemisin zawsze mnie zaskakiwała swoją prozą. Pierwsze spotkanie było wyjątkowo nieudane, powieść  „Sto Tysięcy Królestw”, za którą otrzymała nagrodę Locusa za najlepszy debiut powieściowy, było w moim odbiorze tragiczne. Tym bardziej byłam zaskoczona, gdy sięgnęłam po, nie bez ogromnej dozy sceptycyzmu, „Piątą porę roku”. Książka zapowiadała się na powieść postapokaliptyczną, a okazała się historią-zagadką z głęboko osadzoną problematyką konfliktu kulturowo-rasowego. Gdy sięgałam po drugi tom, byłam przekonana, że tematyka prześladowań społecznych będzie kontynuowana, tym bardziej, że jest to dość często spotykana praktyka utytułowanych czarnoskórych amerykańskich pisarzy. I tutaj też pozytywnie się rozczarowałam, autorka w tomie podjęła problematykę, którą zapowiadano w tomie pierwszym, czyli zachowań społecznych po globalnej katastrofie. Bardzo ucieszyło mnie, że może nie całkowicie, ale dość konkretnie odeszła od tematyki dyskryminacji, obawiałam się bowiem, że jako pisarka, którą wszędzie przedstawiają jako pierwszą czarnoskórą pisarkę/pisarza, który otrzymał Nagrodę Hugo za powieść, będzie do bólu drążyła ten temat, co mają tendencję robić  afroamerykańscy pisarze. Co więcej autorka rzeczywiście otrzymała zasadnie nagrodę, za talent, a nie za kolor skóry, czy parytety, co w środowisku amerykańskim, stanowi nie chcę rzec, choć ciśnie się na usta, ewenementem w ostatnich czasach, dla porównania proponuję obejrzeć  gale wręczenia Nagród Akademii Filmowej. Tak, czy inaczej, oba tomy Pękniętej Ziemi są godne polecenia i uwagi.

„Wrota obelisków” to bezpośrednia kontynuacja pierwszego tomu. Śledzimy dalsze losy Essun, która znalazła schronienie w Castrimie. W wielkiej wspólnocie musi na nowo odbudować relacje z ludźmi, innymi górotworami, pilnować swojej przyjaciółki Tonkee, by nie narobiła sobie kłopotów, jednocześnie pobierać nauki od Alabastra, któremu pozostało niewiele dni życia, zanim pochłonie go kamień, a piata pora roku jest niebezpieczna, czyhają jeszcze inne zagrożenia. Na arenę wkracza również Nassun, córka Essun, która wędruje z agresywnym, przeświadczonym o jej złej naturze ojcem, Jijem. Ich celem jest tajemnicze miejsce, które ma wyleczyć Nassun z jej obrzydliwej przypadłości, którą skaziła ją jej matka-rogga.

Nora K. Jemisin ma niezwykły talent grania na wewnętrznych emocjach czytelnika, a podwaliny jej świata stanowią bardzo dobrze nakreśleni bohaterzy. Essun w pierwszej części była wulkanem emocji, często sprzecznych, przechodziła wielokrotnie ewolucję poglądów, a świat wywarł na niej wielkie piętno. We „Wrotach obelisków” właśnie na postaci Essun pisarka ukazała pięknie drogę od zmęczonej stagnacji i zniechęcenia do aktywnego działania, pokazała  też, że w obliczu globalnych katastrof niestety nie ma miejsca na szczytne idee demokracji, gdzie  jest wyłącznie miejsce na twardy despotyzm i rządy autorytarne. Czekam niecierpliwie na przetłumaczenie tomu trzeciego, bowiem postać Nassun jest dla mnie jeszcze nieodgadniona. Wydaje się z jednej strony lepszą wersją swojej matki. Ewidentnie  zostanie jej  zaoszczędzone wiele traumatycznych doświadczeń jej matki, z drugiej strony jest ona nazbyt dojrzałą postacią, jak na swój wiek. Wydaje się nazbyt wykreowana na „złote dziecko”.


Trylogia Pękniętej Ziemi, jeśli tom trzeci utrzyma poziom dwóch pierwszych, będzie jednym z ciekawszych propozycji fantasy ostatnich lat. A Nora K. Jemisin będzie musiała w przyszłości pobić swoje własne osiągnięcie. Życzyłabym sobie więcej takiej, zaangażowanej literatury.

Ocena: 9/10

czwartek, 21 września 2017

"Wilcze Leże" - Andrzej Pilipiuk

Od A jak Anubis do W jak wilkołactwo.
Zanurz się w świat opowieści, w których granica między tym co realne a tym co fikcyjne niebezpiecznie się zaciera…
W życiu Roberta Storma nadchodzi wielka zmiana. Gdy na horyzoncie pojawi się dziewczyna, która ma szanse zostać kobietą jego życia, Robert pozna smak porażki i narazi się wpływowym przeciwnikom. A jedynym wyjściem będzie ucieczka…
Doktor Skórzewski znów zetknie się z pytaniami bez odpowiedzi i stanie twarzą w twarz z faktami, których nie sposób ogarnąć rozumem…
Zaś we Wrocławiu pewna pochodząca z Breslau mumia przysporzy inspektorowi Pawłowi Nowakowi sporo kłopotów.
Umość się wygodnie w Wilczym Leżu i oczekuj niespodziewanego.

[Fabryka Słów, 2017]
[Opis i okładka: http://fabrykaslow.com.pl/autorzy/andrzej-pilipiuk/wilcze-leze-andrzej-pilipiuk/]

Fragment można przeczytać : TUTAJ
Książka udostępniona dzięki uprzejmości Fabryki Słów.

AGA:

„Wilcze Leże” to już dziewiąty zbiór opowiadań Andrzeja Pilipiuka, i pomimo że od dawna twierdzę, że najlepszą jego antologią było „2586 kroków”, to jednak dzięki lekkości pióra i niewątpliwie świetnie wypracowanemu warsztatowi pracy, opowiadania te czyta się po prostu z przyjemnością.

Antologia numer dziewięć, nomen omen, liczy sobie dziewięć opowiadań, z czego pięć poświęconych jest Robertowi Stormowi, dwa doktorowi Pawłowi Skórzewskiemu, a dwa są  nie związane z wyżej wymienionymi, a tak lubianymi przez czytelników, bohaterami, w tym tytułowe „Wilcze Leże”. Czego można spodziewać się można po kolejnej antologii Andrzeja Pilipiuka? Odnajdujemy w niej stałe elementy, które przewijają się przez wszystkie opowiadania autora, a mianowicie zamiłowanie do rzeczy starych, szacunek do rzemieślników, którzy pochylili się nad rzeczami, by je stworzyć. Widać w opowiadaniach Pilipiuka, że nie lubi współczesnego podejścia do „jednorazowości”, hołduje tradycji, że warto starać się coś naprawić, niż to wyrzucić. Ta sama staroświeckość tyczy się również szacunku w stosunku do relacji międzyludzkich; pamięci o przodkach, szacunku względem zmarłych, nawet tych, którzy byli nam obcy, nawet tych, którzy bywali wrogami. Takie opowiadania jak „List z wysokich gór”, czy „Wilcze leże” właśnie przypominają o tym by w złych czasach nie być „wioskowymi hitlerkami” i pomagać sobie nawzajem. Z jednej strony w Pilipiuku dużo goryczy, ale również dumy narodowej, nostalgii i tęsknoty, niestety za czasami i wartościami, których już nie ma, za szlachetnością, która już przeminęła. W opowiadaniach znajdziemy sentymentalne powroty do czasów kolonializmu, mumie, egzotyczne krainy, niesamowitość będzie przeplatała się z rzeczywistością, będą też cyganki, wilkołaki, tajemnicze drzwi, zaginione manuskrypty, święte relikwie, a także bardzo realni gestapowcy, policjanci, bandyci i zakapiory. Kult przedmiotów i wartości, aż namacalna, smakować można na podniebieniu. 

Wydaje się, że twórczość Pilipiuka zbliża się bardziej do urban fantasy, niż do klasycznej fantastyki, bliżej jej do zagadek rodem z policyjnych akt spraw niewyjaśnionych i dziwnych. Brak w historiach mocnego akcentu, morału, sama droga poszukiwań ma być fascynująca, a nie rozwikłanie zagadki. 

Każdorazowo z opowiadaniami Andrzeja Pilipiuka mam problem; z jednej strony czyta mi się je świetnie, tę antologię zresztą czytało mi się rewelacyjnie w porównaniu na przykład z „Aparatusem”. Przyznaję, że podobnie postrzegam krytycznie przemiany społeczne i z przyjemnością wykpiwam co poniektóre irytujące zachowania społeczne. Z przyjemnością śmieję się z drobnych smaczków, jak na przykład „pogrzeb lali z sex shopu”, czy obraz Chrystusa w garniturze z walizką. Jednak czasem czuję się zmęczona nachalnym parenetycznym hołdem składanym staroświeckości, Robertem Stormem, który zaczyna być odrealnionym omnibusem i brakiem porządnych zakończeń z przytupem. Wydaje mi się, że pora wprowadzić w końcu jakieś zmiany.

Ocena: 8/10

wtorek, 22 sierpnia 2017

"Baśnie osobliwe" - Ransom Riggs

Zbiór baśni towarzyszących bestsellerowej książce Osobliwy dom pani Peregrine zekranizowanej przez Tima Burtona.

Osobliwcy istnieli na świecie, zanim pani Peregrine stworzyła dla nich dom. Opowieści zebrane w tym zbiorze są właśnie o nich.

Zamożni kanibale, księżniczka o wężowym języku, pierwsza ymbrynka – to tylko niektóre z postaci, które pojawiają się w zaskakujących, błyskotliwych, czasem zabawnych, a czasem przerażających opowiadaniach składających się na ten tom. Opowieści o osobliwcach z zamierzchłych czasów zebrał i opatrzył komentarzem niewidzialny Millard Nullings, uczony, kolekcjoner wszystkiego, co osobliwe.

[Media Rodzina, 2017]
[Opis i okładka: https://mediarodzina.pl/prod/1487/Basnie--osobliwe]

Recenzja dla Papierowe Motyle.

AGA:

Ransom Riggs to amerykański pisarz, można by rzec z przypadku, który zdobył sławę dzięki cyklowi poświęconemu osobliwcom. „Osobliwy dom pani Peregrine”, dzięki Wydawnictwu Media Rodzina, pojawił się również na polskim rynku, a swoją drugą młodość przeżył po ekranizacji Tima Bartona w 2016 roku z fenomenalnymi rolami aktorskimi Evy Green, Asy Butterfielda, Samuela L. Jacksona, czy Judi Dench. Niedawno wydawnictwo pozwoliło wiernym fanom świata osobliwców i pisarstwa Ransoma Riggsa, wrócić na chwilę do tej fascynującej historii poprzez pięknie wydane „Baśnie osobliwe”.

„Baśnie osobliwe” (Tales of the Peculiar) to zbiór dziewięciu opowieści, ni to baśni, ni to kronik dziejów, ni to parenetycznych przypowiastek - jak tytuł stanowi, osobliwe z nich szelmy. Baśnie poprzedzone są kilkoma słowami wprowadzającymi wydawcy (oczywiście nie chodzi tutaj o Media Rodzinę) oraz Przedmową dr. Millarda Nullinga, który, jak niegdyś Grimmowie, zebrał te opowieści i przypisami opatrzył. Nakłaniam do sięgnięcia po papierowy egzemplarz, jest to bowiem wyjątkowo pięknie wydana książka, cieszy pod każdym względem oko. Trzeba przyznać, że ilustracje Andrew Davidsona, a przypomnieć należy, że jego drzeworytnicze ryciny zdobiły również Haryy'ego Pottera, idealnie konweniują z tekstami, które przecież rozgrywają się w dawnych latach.

Pozostawiwszy za sobą cechy estetyczne i wizualne książki, czy warto po nią sięgnąć? Gdy pojawia się kolejna pozycja nawiązująca do znanego, popularnego cyklu, zawsze zachodzi obawa, że może to być po prostu naciąganie historii, aby czerpać zyski z osiągniętego wcześniej sukcesu. Szczęśliwie nie ma na tym świcie nic pewnego. „Baśnie osobliwe” są same w sobie po prostu fenomenalne, a Ransom Riggs od tej historii, co prawda nadal może odcinać kupony, ale jak najbardziej zasłużenie. A zatem, co znajdziemy w baśniach? Millard, jeden z bohaterów „Osobliwego domu pani Peregrine”, zebrał w tym małym tomiku swoje ulubione opowieści, które jak sam się na własnej skórze przekonał, wielokrotnie uratowały mu życie. Baśnie z natury swojej bowiem, miały straszyć, aby ustrzec czytelników przed niebezpieczeństwem. W przypadku osobliwych baśni, strzegą one osobliwych dzieci i tak uprzedzają między innymi o straszliwych konsekwencjach pazerności albo ostrzegają przed pochopnym wykorzystywaniem swoich niecodziennych zdolności. Uczą również osobliwców, aby czasami nie walczyli ze swoją naturą, żeby w umiejętny sposób wykorzystywali swój dar i przede wszystkim byli cierpliwi. Znajdziemy w „Baśniach osobliwych” księżniczki o wężowej skórze, magiczne, żyjące wyspy, zmiennokształtnych i olbrzymy. Jednocześnie zbiór ten zawiera również wycinki z historii osobliwców, między innymi tą najważniejszą, czyli skąd pochodziła pierwsza ymbrynka.


„Baśnie osobliwe” to książka, którą mogę polecić każdemu, bez względu na to, czy wcześniej przeczytał trylogię, czy obejrzał film, czy nigdy nie zetknął się z tym światem. Zawarte mądre opowieści powinny być czytane „zwykłym” dzieciom, jako alternatywa tradycyjnych baśni, są może trochę przewrotne i zakręcone, ale niezwykłe i bardzo mądre. Wszystkie są fascynujące, a dwie pozostaną ze mną na zawsze; „O księżniczce, co miała wężowy język”, za alternatywną historię księżniczek, i „Kokobolo”, za piękne przedstawienie miłości rodzicielskiej. Nie zastanawiajcie się, tylko czytajcie.

Ocena: 9/10

czwartek, 6 lipca 2017

"Hardcorowi bibliotekarze z Timbuktu" - Joshua Hammer

W tej historii jest Bono z U2. Przylatuje do pustynnego Timbuktu prywatnym samolotem, wygłasza parę banałów o muzyce silniejszej niż wojna, a potem ulatnia się w towarzystwie obstawy. Cztery dni później do miasta wjeżdża Al-Kaida i zaczyna obcinać ludziom ręce.

Jest tu również średniowieczny poradnik dla mężczyzn na temat spółkowania z żonami i zestaw koranicznych modlitw o długą erekcję oraz mocniejszy orgazm.

Przede wszystkim jednak jest 377 tysięcy bezcennych manuskryptów, które powstały w maleńkim Timbuktu na krańcach Sahary. Dorobek cywilizacji, która była otwarta i tolerancyjna, gdy w świecie Zachodu wolnomyśliciele wciąż trafiali na stosy. 

„Hardkorowi bibliotekarze z Timbuktu” to prawdziwa historia ludzi, którzy przechytrzyli terrorystów z Al-Kaidy i uratowali ten skarb rozumu przed fanatykami. W 2012 roku grupa bibliotekarzy przeprowadziła karkołomną akcję w stylu Indiany Jonesa: wykradli i wywieźli setki tysięcy ksiąg z miasta opanowanego przez islamistów. Nawet oni sami nie wierzyli, że im się uda…

[Wydawnictwo Agora, 2017]
[Opis i okładka: http://lubimyczytac.pl/ksiazka/4236378/hardcorowi-bibliotekarze-z-timbuktu]

Recenzja dla Secretum.pl
Książka udostępniona dzięki uprzejmości Wydawnictwa Agora

AGA:

Joshua Hammer to amerykański dziennikarz aktualnie piszący dla „The New York Review of Books”, „The New Yorker”, czy „Smithsonian”, ale był również przez wiele lat niezależnym korespondentem, a także szefem „Newsweeka” w Europie, Nairobi, Południowej Ameryce, Los Angeles, Berlinie i Jerozolimie. Wydał cztery książki, z czego czwartą w 2016 r. byli właśnie „Hardcorowi bibliotekarze z Timbuktu” (The Bad-Ass Librarians of Timbuktu). Bardzo się cieszę, że Wydawnictwo Agora wydało tę książkę. Po pierwsze mam jeszcze z czasów studiów bibliotekarskich sentyment do literatury z zakresu historii książki, a tym bardziej do tak rzadko spotykanej współczesnej historii książki. Po drugie jest to przystępnie napisana literatura faktu z zakresu działań wojskowych, która potrafi przybliżyć tematykę z zakresu działań antyterrorystycznych laikowi.

W Afryce Zachodniej istnieje sobie śródlądowe państwo Mali, o którym mało kto wie, i o którym rzadko się słyszy. Niektórzy fascynaci podróży i historii słyszeli zapewne o tajemniczym Timbuktu wpisanym na listę dziedzictwa UNESCO, które bardzo długo było niedostępne dla podróżników, o legendarnych budowlach z gliny wyrastających nagle na środku pustynnego krajobrazu. Starsze pokolenie pamięta zapewne odzyskanie niepodległości przez Mali od Francji 22 września 1960 r., a ci, co śledzą uważnie wiadomości ze świata, wiedzą, że wybuchła tam w latach 2012-2014 wojna domowa. Jednak niewiele osób wie, a zaryzykowałabym nawet, że prawie nikt, o niesamowitej spuściźnie kulturalnej, jaka zachowała się w Timbuktu, a mianowicie o 377 tysiącach woluminach manuskryptów. Jeśli myślimy o pięknych iluminowanych księgach, z krajów afrykańskich, to w pierwszej kolejności myślimy o egipskich papirusach i bibliotece aleksandryjskiej, ale piaski pustyni zachodniej Afryki i koczowniczy tryb życia tuareskich plemion, nie kojarzy się raczej ze skrybami i iluminatorstwem.

Joshua Hammer i bohater jego książki, a mianowicie Abdel Kader Haidara udowadniają, że w Mali, po wioskach, domach rozproszone zostało wielkie bogactwo kulturalne arabskiego świata. Książka „Hardcorowi bibliotekarze z Timbuktu” opowiada o mozolnej pracy Haidry celem pozyskania bezcennych rękopisów z rąk prywatnych, by je ocalić przed zgubnym suchym powietrzem pustyni, o pozyskaniu funduszy, by ocalić piękne rękopisy od zapomnienia i utworzyć Bibliotekę Pamięci Mammy Haidry. Jest to jednak również opowieść o tym jak o mały włos doszłoby do, jak to nazywa Waldemar Jan Dziak, „błędu historycznego zaniechania” i dziewięć miesięcy zniewolenia Timbuktu i dwa lata malijskiej wojny domowej, mogłoby się przekształcić w kolejny kalifat, gdyby nie interwencja wojsk francusko-amerykańskich. Jest to w końcu opowieść o tym, że poza wielkim dramatem ludzkim, czasem w tle rozgrywa się również wielki dramat i walka o przetrwanie od zapomnienia dóbr kulturalnych, które w przyszłości mogą stanowić o tym, kim naród tak naprawdę jest.

Abdela Kadera Haidarę można by oceniać różnie, że bardziej kochał księgi niż ludzi, że czuł się bardziej odpowiedzialny za rękopisy, które mu powierzono, niż za rodzinę, ale z drugiej strony, gdyby nie tacy ludzie jak on, lub jak nasz ksiądz Antoni Liedtke, który ratował Biblię Gutenberga, nie pozostałoby dziedzictwo, z którym można by po wielu zawieruchach wojennych się identyfikować.

Hardcorowi bibliotekarze z Timbuktu” to ciekawa pozycja, nie tylko dla tych, którzy lubią politykę wojskową lub historię książki, ale dla tych, którzy docenią książkę, z której można dowiedzieć się wielu rzeczy, o których nie miało się pojęcia, od osoby, która doskonale zna się na tym, o czym pisze.  

Ocena: 8/10