wtorek, 9 grudnia 2014

"Uczeń skrytobójcy" - Robin Hobb


Uczeń skrytobójcy to zadziwiający świeżością debiut w gatunku fantasy. Jest w nim magia i zły urok, jest bohaterstwo i podłość, pasja i przygoda.

Młody Bastard to nieprawy syn Księcia Rycerskiego. Dorasta na dworze w Królestwie Sześciu Księstw, wychowywany przez szorstkiego koniuszego swego ojca. Ignoruje go cała rodzina królewska oprócz chwiejnego w swoich sądach Króla Roztropnego, który każe uczyć chłopca sekretnej sztuki skrytobójstwa. W żyłach Bastarda płynie błękitna krew, ma więc zdolność do korzystania z Mocy.


[Prószyński i S-ka, 1995]
[Opis i okładka:
http://lubimyczytac.pl/ksiazka/192216/uczen-skrytobojcy]


AGA: 

Do serii „Nowa Fantastyka” Wydawnictwa Prószyński i S-ka mam wielki sentyment, zapewne przyczynił się do tego fakt, że mój nadal trwający romans z fantastyką, rozwijał się właśnie w latach dziewięćdziesiątych, kiedy to wydawnictwo publikowało jedne z ciekawszych, wtedy na polskim rynku, tytułów. Nie zawsze udane, ale z pewnością oryginalne, ilustracje na okładkach, autorstwa Piotra Łukaszewskiego, będą kojarzyły mi się z konkretnymi tytułami, i z tego powodu sentymentalnie nigdy inne wydania nie będą dla mnie odpowiednie. Z twórczością Robin Hobb zetknęłam się tylko raz, a mianowicie podczas lektury „Legend II” - antologii pod redakcją Roberta Silverberga- gdzie zamieszczone zostało opowiadanie pod tytułem „Powrót do domu”, będące prequelem do trylogii o „Kupcach i ich żywostatkach”. Jednak, tak jak już wspominałam o tym przy czytaniu „Rycerza Siedmiu Królestw”, zapoznawanie się z tym zbiorem mija się z celem, jeśli wcześniej nie spotkało się z książkami, do których nawiązują opowiadania, wyrwane z kontekstu w ogóle do czytelnika nie przemawiają. Pamiętam, że „Powrót do domu” zanudził mnie prawie na śmierć, w wyniku czego nie sięgnęłam po obszerniejszą twórczość tej autorki.... aż do teraz.

„Uczeń Skrytobójcy” to pierwszy tom cyklu „Skrytobójca” (tytuł oryginalny cyklu „Farseer”, czyli Dalekowidzący) wydany pierwszy raz przez Prószyńskiego i S-kę w 1997 roku, zaledwie dwa lata po premierze, a wznowiony przez MAGa w 2005 i 2014 roku. W tych latach tworzyły również inne pisarki, popularne również w Polsce, a mianowicie Lois McMaster Bujold, Mercedes Lackey, Anne McCaffrey, dlaczego o nich wspominam? Dlatego, że literatura fantastyczna, w szczególności fantasy, lat dziewięćdziesiątych była pisana w sposób charakterystyczny. Powieści tamtych lat były uładzone, światy poukładane, nazwane, opatrzone nawet mapkami, ale nie posiadały cech rzeczywistego świata, przypominały trochę filmy z lat sześćdziesiątych, gdzie bohaterowie niby walczyli, niby byli ranni i taplali się w błocie, ale zawsze byli piękni, czyści i tacy szlachetni. Świat Robin Hobb jest bardzo podobny; Kozia Twierdza, jako miasto portowe jawi się zbyt czysto, zbyt porządnie, owszem są pijacy (o matko!!) i biedniejsi ludzie niż ci mieszkający na dworze, ale nic poza tym. Wszystkie dobrze urodzone dramatis personae są nazwane imionami znamionującymi cechy charakteru, dlatego w sumie żadne z ich poczynań nie jest tajemnicą. Pomimo tego jednak bohaterowie są zaskakiwani na przykład przez żądzę władzy księcia Władczego lub irytują się na króla Roztropnego, że nie podejmuje szybkich lub pochopnych decyzji. Kolejną cechą powieści z tamtych lat jest widoczny podział na tych dobrych i na tych złych, co ciekawe ci dobrzy zazwyczaj są nieskazitelni, ale często naiwni lub przyjmują rolę męczenników, za to ci źli mają po prostu złe intencje. Nawet postaci dwuznaczne, takie jak król Roztropny, czy „szef wywiadu” Cierń, pomimo podejmowania decyzji moralnie złych, są przedstawieni pozytywnie i rozgrzeszani ze swych niecnych poczynań w imię wyższego dobra. Niestety bohaterom złym pozostaje być po prostu złym, nie są ani okrutni, ani barbarzyńscy, a co gorsza nawet nie są za bardzo przebiegli. Powieściom lat dziewięćdziesiątych brakowało zdecydowanie realności, mechaniki świata przedstawionego, bohaterów, którzy byliby z krwi i kości, a nie wyciągnięci spomiędzy bajek.

„Uczeń Skrytobójcy” to historia bękarta następcy tronu, księcia Rycerskiego, zostaje on oddany do zamku, ponieważ dotychczasowy opiekun, właściwie dziadek, nie chce dalej łożyć na jego utrzymanie. Tu się zatrzymam, ponieważ absurdalnym wydaje mi się, aby najpierw odżywić dzieciaka do wieku lat sześciu, a potem go oddać, zanim tak naprawdę mógłby być pożyteczny dla gospodarstwa. Oczywiście jak to w bajkach bywa, przyjęto chłopca pod dach książęcy na piękną buźkę, bo do ojca podobny. Bastard trafia najpierw pod opiekę koniuszego; konwencja książki lat dziewięćdziesiątych nie pozwala go brutalnie usunąć ze sceny politycznej, a znowu autorka chciała być choć trochę poprawna i wysłała go do stajni, a nie od razu do komnat. Ot, taki motyw Kopciuszka. Tam bohater zdobywa niezbędne umiejętności koniuszego i psiarczyka - niezbędne dla kogo? Oczywiście książka nie byłaby interesująca, gdyby nie było motywu dobrej wróżki, która za pomocą czarodziejskiej różdżki, nie obdarzyłaby bohatera zapomnianego przez wszystkich, dobrodziejstwami. Król Roztropny alias dobra wróżka, obdarowuje Bastarda komnatą, atencją, dobrym wiktem, dostępem do edukacji, w zamian chce bezwzględnej lojalności i bycia karzącą ręką króla. Tak Bastard trafia pod opiekę truciciela, szpiega i skrytobójcy, Ciernia, który zamienia się z Brusem (królewski koniuszym) miejscami bycia najlepszym przyjacielem chłopca. Książka fantasy nie obyłaby się bez magii, dlatego bohater trafia na naukę do Konsyliarza, który jako jedyny ze wszystkich wykazuje drobne cechy okrucieństwa, które niestety nie wynikają z bezwzględnego charakteru, ale raczej z zakompleksienia – znów czarny charakter nie jest tak czarny, jakbyśmy chcieli, tylko godny politowania. Nadal jednak za mało jest autorce szkoleniowców młodego książęcego bękarta, więc pisarka dołożyła w międzyczasie mało atrakcyjnego Krzewiciela, który próbował kusić wycieczkami w poszukiwaniu ziółek. Och, iluż ich było, tych ludzi, którzy wokół Bastarda tańczyli, a jak jeden się pojawiał, to poprzedni znikał lub się obrażał. Można by rzec, że młody człowiek często szuka mentorów i zmienia autorytety, jak rękawiczki, ale bez przesady, cała ta kawalkada wyglądała jak orszak panny młodej. Wszystkie zabiegi edukacyjne dążyły do stworzenia w efekcie szarej eminencji dyplomacji, skrytobójcy doskonałego i truciciela, który w wieku lat dziesięciu miał podejmować działania ratujące królestwo od problemów. Aż trudno uwierzyć, aby chłopiec, który rozeznać się nie może w intrygach pałacowych, miał podejmować decyzje wagi państwowej. Nie wspominając już o fakcie, że nikt o jego profesji nie miał poza królem i Cierniem wiedzieć, a tu proszę podczas jednej z wypraw dyplomatycznych przywitano go wprost: „Witamy słynnego truciciela”. Błagam!!! Największym zarzutem wobec fabuły jest stworzenie środka ciężkości wokół głównego bohatera i jego dorastania, przez co jedyny ciekawy wątek, zamorskich najeźdźców oraz dziwnej choroby zwanej kuźnicą, został zepchnięty na daleki plan. Nawet zaręczyny księcia Szczerego okazały się bardziej absorbujące, niż tajemnicze rajdy szkarłatnych okrętów z Wysp Zewnętrznych.

Cóż można powiedzieć; żałuję, że nie przeczytałam tej powieści w latach dziewięćdziesiątych, gdy mój gust był bardziej naiwny, gdy zawsze kibicowałam bohaterowi, gdy taki styl pisania był na topie. „Uczeń Skrytobójcy” napisany jest sprawnie, dobrym językiem, który ułatwia „wgryzienie się” w świat. Niestety kreacja świata przedstawionego jest naiwna, fabuła mało oryginalna, a bohater w stylu Kopciuszka.

„Ucznia Skrytobójcy” mogę z czystym sercem polecić dwunasto- trzynastolatkom, którzy z pewnością odnajdą w powieści to, co ja zagubiłam wiele lat temu – naiwność.

Moja ocena: 6/10
Przesłanie:”Reminiscencje z lat młodości, gdy człek naiwny i bezkrytyczny”.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz