Komuna ustępuje miejsca krwiożerczemu kapitalizmowi, co jednak wcale nie oznacza, że wszystko nagle układa się świetnie.
To był taki dobry plan, co mogło się nie udać?! Miały być zyski z wyśrubowanych norm i wakacje w Bułgarii. Miał być wyzysk i poganianie klasy robotniczej batogiem przez spasionego burżuja z cygarem w zębach. Miało być tak pięknie. Miało, ale się...
Wampiry przeżywają szereg traum: najpierw Zakład Pracy wysyła je na urlop. Wiadomo, że najgorsze we wczasach jest to, że nie ma nic do roboty. A bez roboty człowiek głupieje. Wampir również, bo wampir wszak też człowiek, tylko nieco bardziej martwy.
Następnie Drucianka upada , mimo śmiałego planu naprawczego, który miał dziarskim i zwycięskim krokiem wprowadzić kulejący zakład w krwiożerczy kapitalizm. I znowu- najgorsze w bezrobociu jest to, że nie ma nic do roboty.
Może z powodu tych trudnych przeżyć oba wampiry nie mają tyle co kiedyś cierpliwości do kamieniczników czy byłych ubeków i ich pomysłów na nową rzeczywistość. W ogóle ta nowa rzeczywistość jakaś taka...podobna łudząco do tej starej.
Cóż, kapitalizm najwyraźniej już jest, ale kapitalistów zapomnieli dowieźć.
[Fabryka Słów, 2018]
[Okładka i opis: https://fabrykaslow.com.pl/autorzy/andrzej-pilipiuk/wampir-z-kc/]
Książka udostępniona dzięki Wydawnictwu Fabryka Słów.
PATI:
Są takie chwile, gdy zerkamy na zegarek i okazuje się, że gdzieś nam
“wcięło” kolejną godzinę z życia. Są też i takie, kiedy stajemy przed jakże
trudną decyzją, czy “jeszcze tylko skończę jeden rozdział” jest ważniejsze, niż
funkcjonalność i produktywność w pracy dnia następnego. Ja po spędzeniu nocki z
wampirami musiałam ratować się mocnym makijażem i 4 kubkami jeszcze mocniejszej
kawy, aby zatuszować braki w ilości przespanych godzin. Bo ja niestety
wąpierzem nie jestem i snu potrzebuję i kurcze blade lipa z psią kostką mać -
niech się ktoś nade mną zlituje i dobije, ale oderwać się od “Wampira z KC”
Andrzeja Pilipiuka po prostu nie potrafiłam. I niech rzuci we mnie kamieniem
ten, co nigdy nie zarwał nocy przez dobrą książkę!
Bo oto nadchodzi wiatr zmian, który nie czarujmy się sprawia znanym nam już
z poprzednich części wampirom więcej kłopotów niż pożytku. Nie dość, że
zmuszono ich do bezczynnych wakacji nad morzem, a potem do bezczynnych
dłuższych wakacji na bezrobociu, to jeszcze niesławny Eduard z Hameryki nie
zapomniał o polskich krwiopijcach i nasyła na nich Fundacje Van Helsinga. Nie
jest łatwo więc być niewadzącym nikomu wampirem w Warszawie, który toczy w
trudzie i znoju swój własny “kamień” pod górę życia na cześć i chwałę
kolektywu. Bo jak nie grzybobranie w styczniu, to po skarb, czy drzewko trzeba
się wybrać, a dres okazuje się też może być ubiorem do pracy. Opowiadania
łączące się w jedną całość ukazują przemiany, co nie takie znowu zaskakujące,
nie tylko czasów, ale i naszych bohaterów. Bo wampiry jak się okazuje w dobie
krwiożerczego kapitalizmu muszą stać się no cóż... bardziej krwiożercze, a
rekin biznesu to w końcu bardzo groźny drapieżnik nawet uzbrojony w srebrny
świecznik.
Jak to zwykle u Pilipiuka - miejscami było zabawnie, miejscami bardzo
poważnie i niegłupio, ale w idealnie wyważonej mieszance. I choć zaczyna się
niby bardzo niewinnie, bo na wakacjach nad morzem, to i tak potem jest z grubej
rury - bo jak można inaczej nazwać spotkanie naszych bohaterów z Samym Wiecie
Kim? Marek, Igor i ich wychowanka Małgorzata zostają herosami światowego
kalibru, bo choć nieżywi to przeżyli, a Harry Potter powinien im buty czyścić
ot co! Nie zdradzając za bardzo fabuły - tak, spotykają Jakuba i jego wiernego
“Robina” Semena.
Kiedy “13 grudnia wybuchła wojna, kulki z cebulki, a groch to był proch”
moim rodzicom wyłączyli prąd, a co za tym idzie i telewizor, więc po 9
miesiącach i 10 dniach przyszłam na świat ja. Dlatego mniej więcej lata 88-91 w
jakich dzieje się akcja “Wampira z KC” przypadają dokładnie w okresie mojej już
jako takiej świadomości życia wokoło. Dzięki tej książce miałam możliwość
powspominania sobie dzieciństwa, bo naprawdę doskonale pamiętam ideę i wygląd
zakładowych ośrodków wczasowych z tamtych czasów. Pamiętam ich zapach, wygląd i
specyficzny charakter... W sumie, to wszystko tam było specyficzne, a autor
zafundował mi powrót do pilśniowych domków nad uroczym jeziorem w Skokach
"pod" Poznaniem “nad” jeziorem. Te dziury w podłodze, stołówka,
zapach farby olejnej... Ehhh wspomnienia wracają do mnie niczym tamtejsze
krwiożercze komary do odsłoniętej części ciała. A przypomniany smak bułki z
pieczarkami - niewidzianego i lekko zapomnianego przeze ze mnie rarytasu i
hot-dogów z połówkami parówek (mniej lub
bardziej mięsnych) zalanych czerwonym keczupem marki Winiary śni mi się teraz
po nocach. Jako, że dziś dzieci kartki na żywność znają już tylko z kuponów do
mac’a, nie rozumieją tamtych czasów, kiedy czekoladę załatwiało się po znajomościach
na święta, a aparaturę do pędzenia posiadał co drugi sąsiad. I właśnie dlatego,
ta część sagi o wampirach trafiła do mnie najbardziej i tak niesamowicie
wciągnęła.
Seria o “zwyczajnych” warszawskich wampirach z Pragi-Północ skradła mi
serce już w pierwszym tomie. W drugim utrwaliła tylko uczucie między nami, a
trzeci przypieczętował je na wieki. I pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że to
nie ostatnie spotkanie ze “zwyczajnymi” i nawet bardziej ludzkimi od ludźmi
warszawskimi wampirami. Panie Andrzeju, a może by tak 4 tom - Wampir z PoPisu?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz