poniedziałek, 16 kwietnia 2018

"Wampir z KC" - Andrzej Pilipiuk

Komuna ustępuje miejsca krwiożerczemu kapitalizmowi, co jednak wcale nie oznacza, że wszystko nagle układa się świetnie.

To był taki dobry plan, co mogło się nie udać?! Miały być zyski z wyśrubowanych norm i wakacje w Bułgarii. Miał być wyzysk i poganianie klasy robotniczej batogiem przez spasionego burżuja z cygarem w zębach. Miało być tak pięknie. Miało, ale się...

Wampiry przeżywają szereg traum: najpierw Zakład Pracy wysyła je na urlop. Wiadomo, że najgorsze we wczasach jest to, że nie ma nic do roboty. A bez roboty człowiek głupieje. Wampir również, bo wampir wszak też człowiek, tylko nieco bardziej martwy.

Następnie Drucianka upada , mimo śmiałego planu naprawczego, który miał dziarskim i zwycięskim krokiem wprowadzić kulejący zakład w krwiożerczy kapitalizm. I znowu- najgorsze w bezrobociu jest to, że nie ma nic do roboty.

Może z powodu tych trudnych przeżyć oba wampiry nie mają tyle co kiedyś cierpliwości do kamieniczników czy byłych ubeków i ich pomysłów na nową rzeczywistość. W ogóle ta nowa rzeczywistość jakaś taka...podobna łudząco do tej starej.

Cóż, kapitalizm najwyraźniej już jest, ale kapitalistów zapomnieli dowieźć.

[Fabryka Słów, 2018]
[Okładka i opis: https://fabrykaslow.com.pl/autorzy/andrzej-pilipiuk/wampir-z-kc/]

Książka udostępniona dzięki Wydawnictwu Fabryka Słów.

PATI:

Są takie chwile, gdy zerkamy na zegarek i okazuje się, że gdzieś nam “wcięło” kolejną godzinę z życia. Są też i takie, kiedy stajemy przed jakże trudną decyzją, czy “jeszcze tylko skończę jeden rozdział” jest ważniejsze, niż funkcjonalność i produktywność w pracy dnia następnego. Ja po spędzeniu nocki z wampirami musiałam ratować się mocnym makijażem i 4 kubkami jeszcze mocniejszej kawy, aby zatuszować braki w ilości przespanych godzin. Bo ja niestety wąpierzem nie jestem i snu potrzebuję i kurcze blade lipa z psią kostką mać - niech się ktoś nade mną zlituje i dobije, ale oderwać się od “Wampira z KC” Andrzeja Pilipiuka po prostu nie potrafiłam. I niech rzuci we mnie kamieniem ten, co nigdy nie zarwał nocy przez dobrą książkę!

Bo oto nadchodzi wiatr zmian, który nie czarujmy się sprawia znanym nam już z poprzednich części wampirom więcej kłopotów niż pożytku. Nie dość, że zmuszono ich do bezczynnych wakacji nad morzem, a potem do bezczynnych dłuższych wakacji na bezrobociu, to jeszcze niesławny Eduard z Hameryki nie zapomniał o polskich krwiopijcach i nasyła na nich Fundacje Van Helsinga. Nie jest łatwo więc być niewadzącym nikomu wampirem w Warszawie, który toczy w trudzie i znoju swój własny “kamień” pod górę życia na cześć i chwałę kolektywu. Bo jak nie grzybobranie w styczniu, to po skarb, czy drzewko trzeba się wybrać, a dres okazuje się też może być ubiorem do pracy. Opowiadania łączące się w jedną całość ukazują przemiany, co nie takie znowu zaskakujące, nie tylko czasów, ale i naszych bohaterów. Bo wampiry jak się okazuje w dobie krwiożerczego kapitalizmu muszą stać się no cóż... bardziej krwiożercze, a rekin biznesu to w końcu bardzo groźny drapieżnik nawet uzbrojony w srebrny świecznik.

Jak to zwykle u Pilipiuka - miejscami było zabawnie, miejscami bardzo poważnie i niegłupio, ale w idealnie wyważonej mieszance. I choć zaczyna się niby bardzo niewinnie, bo na wakacjach nad morzem, to i tak potem jest z grubej rury - bo jak można inaczej nazwać spotkanie naszych bohaterów z Samym Wiecie Kim? Marek, Igor i ich wychowanka Małgorzata zostają herosami światowego kalibru, bo choć nieżywi to przeżyli, a Harry Potter powinien im buty czyścić ot co! Nie zdradzając za bardzo fabuły -  tak, spotykają Jakuba i jego wiernego “Robina” Semena.

Kiedy “13 grudnia wybuchła wojna, kulki z cebulki, a groch to był proch” moim rodzicom wyłączyli prąd, a co za tym idzie i telewizor, więc po 9 miesiącach i 10 dniach przyszłam na świat ja. Dlatego mniej więcej lata 88-91 w jakich dzieje się akcja “Wampira z KC” przypadają dokładnie w okresie mojej już jako takiej świadomości życia wokoło.  Dzięki tej książce miałam możliwość powspominania sobie dzieciństwa, bo naprawdę doskonale pamiętam ideę i wygląd zakładowych ośrodków wczasowych z tamtych czasów. Pamiętam ich zapach, wygląd i specyficzny charakter... W sumie, to wszystko tam było specyficzne, a autor zafundował mi powrót do pilśniowych domków nad uroczym jeziorem w Skokach "pod" Poznaniem “nad” jeziorem. Te dziury w podłodze, stołówka, zapach farby olejnej...  Ehhh wspomnienia wracają do mnie niczym tamtejsze krwiożercze komary do odsłoniętej części ciała. A przypomniany smak bułki z pieczarkami - niewidzianego i lekko zapomnianego przeze ze mnie rarytasu i hot-dogów z  połówkami parówek (mniej lub bardziej mięsnych) zalanych czerwonym keczupem marki Winiary śni mi się teraz po nocach. Jako, że dziś dzieci kartki na żywność znają już tylko z kuponów do mac’a, nie rozumieją tamtych czasów, kiedy czekoladę załatwiało się po znajomościach na święta, a aparaturę do pędzenia posiadał co drugi sąsiad. I właśnie dlatego, ta część sagi o wampirach trafiła do mnie najbardziej i tak niesamowicie wciągnęła.

Seria o “zwyczajnych” warszawskich wampirach z Pragi-Północ skradła mi serce już w pierwszym tomie. W drugim utrwaliła tylko uczucie między nami, a trzeci przypieczętował je na wieki. I pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że to nie ostatnie spotkanie ze “zwyczajnymi” i nawet bardziej ludzkimi od ludźmi warszawskimi wampirami. Panie Andrzeju, a może by tak 4 tom - Wampir z PoPisu?


Ocena: 8/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz