środa, 14 stycznia 2015

"Smoczy tron" - Tad Williams

Ciemne moce, wkraczają do spokojnej krainy Osten Ard. Nadciągające niebezpieczeństwo przeczuwa jedynie nieliczna grupka osób, zwana Ligą Pergaminu. Giermek Simon, przypadkowo złączony z Ligą, staje się przewodnikiem w poszukiwaniu zaginionych mieczy, w wędrówce, która obfituje w spotkania z wrogami pochodzącymi z najbardziej koszmarnych mitów.

[Wydawnictwo Rebis, 2010]
[Opis i okładka: http://lubimyczytac.pl/ksiazka/82081/smoczy-tron]









AGA:

Dzieła Tada Williamsa zaczęły się pojawiać na rynku polskim w latach dziewięćdziesiątych, kiedy rozpoczynałam przygodę z fantastyką i wszystkie książki, które w tamtym czasie były wydawane pojawiały się sukcesywnie w naszej domowej biblioteczce. Wzrokiem przyciągały mnie okładki „Dziecka z miasta przeszłości” i „Kalibana”, czy nawet tomów „Wieży Zielonego Anioła”, ale nigdy nie sądziłam, że sięgnę po którąkolwiek z nich. Dlaczego? Ponieważ nie jestem miłośniczką klasycznej fantasy, a opis na czwartej stronie okładki zachwalający Tada Williamsa, jako kontynuatora tradycji tolkienowskiej, wręcz mnie odstraszał. Jednak nigdy, nie należy mówić nigdy. Przyznaję, że nie sięgnęłam po „Smoczy tron” dobrowolnie, a wynikiem umowy czytelniczej pomiędzy znajomymi, jednak nie żałuję i skłaniam się ku stwierdzeniu, że czasem trzeba zrobić książkowy skok w bok, by stwierdzić, że gust się odmienia.

Cykl „Pamięć, Smutek, Cierń”, ani żaden z tomów tej epickiej trylogii, o dziwo, nie zdobył żadnej nagrody literackiej. Czemu o dziwo? Dlatego, że jest to po prostu kawałek dobrej literatury, który za swój rozmach powinien być dodatkowo wyróżniony. Gdy porównuję liczbę nominacji „Stu tysięcy królestw” N.K. Jemisin z liczbą, a raczej brakiem nominacji, „Smoczego tronu”, to nasuwa się pytanie, ile w sumie warte są te nagrody? Albo jak bardzo gusta się zmieniły, że tak słabe powieści, jak „Sto tysięcy królestw” zostaje nominowane?

„Smoczy tron” jest pierwszym tomem rozpoczynającym snutą przez Williamsa opowieścią o krainie Osten Ard., a rozpoczyna się od historii Seomana, zwanego powszechnie Simonem, który jako podkuchenny na zamku Hayholt, prowadzi życie obiboka-marzyciela. Wyjątkowo irytujący główny bohater jest modelowym ciołkiem-matołkiem, który nie potrafi docenić i wykorzystać dawanych mu szans, takich choćby, jak nauka u nadwornego doktora, Morgenesa, który podejmuje trud wlania trochę oleju do zakutej pały w imię dawnych, osnutych tajemnicą wydarzeń towarzyszących przyjściu na świat chłopca. Beztroski Simon lawiruje pomiędzy obowiązkami wykonywanymi na rzecz doktora i ochmistrzyni, a chwilami marzycielskiego łazikowania po zamkowych zakamarkach. Tad Williams bardzo powoli rozpoczyna opowieść, co zresztą jest jedną z niewielu wad tej książki, początkowo skupiając się wyłącznie na monotonnych dniach w Hayholt, przeplatanych drobnymi incydentami, mającymi większe znaczenie dla świata przedstawionego niż fabuły. Tą część powieści czytelnik musi po prostu przebrnąć i się nie zrażać, choć przyznam się, że gdyby nie koleżeńska umowa, początek jest tak nudny, że prawdopodobnie bym lekturę porzuciła. Cała akcja zostaje pchnięta w końcu do przodu, gdy stary król John umiera, przekazuje swą władzę synowi Eliasowi, a na dworze pojawia się jego powiernik, doradca i alchemik, nabbański duchowny Pryrates. Czarne moce obejmują swoje rządy w Osten Ard, a niewielu zostaje przy życiu i chęciach, aby się im przeciwstawić. Simon wpada po uszy w kłopoty, uwikłany w nurt historycznych wydarzeń, próbuje sprostać powierzonemu mu zadaniu, a przy okazji również uratować własną skórę. Na swojej drodze, nadal niezbyt rozgarnięty Simon, spotyka magiczne i legendarne istoty; trolle, bukkeny, olbrzymy, Sithów, starych bogów, magiczne miecze, smoki, itd., które jedne pragnął uratować jego nędzną osobę, a inne pozbawić go życia. Tak rozpoczyna się wyścig z czasem pomiędzy siłami dobra i zła.

„Smoczy tron” to epicka powieść fantasy, utrzymana w klimacie magicznej przygody, opartej na konwencji wyprawy mającej uratować świat. Jak już wspominałam, nie jestem fanką, a tym bardziej ekspertem od high fantasy, ale nawet ja jestem w stanie rozpoznać stałe elementy takich powieści, a mianowicie; dwie opozycyjne siły zwane zazwyczaj dobrem i złem lub światłem i ciemnością, magiczne/mityczne/legendarne istoty (elfy, magowie, trolle, smoki itd.), drużyna dobrych bohaterów, wyzwanie lub cel do osiągnięcia, który ma uratować wszystkich, wyprawa, magiczne akcesoria i często jeden z bohaterów jest pomazańcem bożym/magicznym. Wszystkie te elementy odnaleźć można w powieści Tada Williamsa. Zdecydowaną zaletą pisarstwa tego autora jest fakt, że bardzo starannie on kreśli świat przedstawiony. Z jednej strony taki, stary styl pisania fantasy, w którym autor wyjaśnia wszystko ze szczegółami, rysuje mapki, generuje całą mitologię i historię, a w dodatku próbuje od samego początku wszystko wytłumaczyć, jest zabiegiem nużącym i zniechęcającym, z drugiej jednak strony, gdyby nie dopracowanie każdego aspektu świata, to wizja nie byłaby tak spójna, a odpowiedni nastrój w dalszej części powieści, w której dochodzi już do zawiązania akcji, nie zostałby osiągnięty. Początek powieści, w którym autor wykorzystuje nauki Simona u Morgenesa do wytłumaczenia i wyeksponowania przeszłych konfliktów, jest trudny w odbiorze, tym bardziej, że jak już wspomniałam wyżej, główny bohater jest po prostu irytująco głupi. Jednak druga część książki wynagradza czytelnikowi cierpliwość dostarczając mu dużą dawkę rozrywki w postaci świetnie skonstruowanej przygody Simona i jego przyjaciela Binbiniqegabenika, w skrócie zwanego Binabikiem, w której zwroty akcji potrafią pozytywnie zaskoczyć.

Zapewne moja opinia o „Smoczym tronie” jest subiektywna ze względu na moje neofickie podejście do lektury high fantasy. Jednak obiektywnie patrząc, jeśli pisarz potrafi napisać powieść, którą przeczyta czytelnik, który nie jest miłośnikiem danego gatunku literackiego, i pomimo tego, powieść mu się spodoba, to oznacza, że została ona po prostu naprawdę dobrze napisana. Z całą pewnością sięgnę po dalsze tomy, doceniłam piękno epickiej fantasy, choć nie oznacza to, że stanę się jej zagorzałą zwolenniczką.

Nota bene Tad Williams zapowiedział kontynuację trylogii „Paimięć, Smutek, Cierń”. Akcja nowej trylogii „The Last King of Osten Ard” ma dziać się w trzydzieści lat po wydarzeniach ze „Smoczego tronu”, a składać się będzie z: „The Witchwood Crown”, „Empire of Grass” i „The Navigator’s Children”, a więcej o tym można przeczytać na: http://www.tadwilliams.com/2014/04/tad-returns-to-osten-ard-with-the-last-king-of-osten-ard/


Wyzwanie 2015 - pierwsze odkreślone:

  • A book with more than 500 pages
  • A book with nonhuman character
  • A book with magic
  • A book by an author you have never read before
  • A book you own but have never read
  • A book that was originally written in a different language

Ocena: 7,5/10
Przesłanie: „Odwieczna walka dobra ze złem w klasycznej formie epickiej fantasy. Wszystko byłoby piękne, gdyby Williams nie popełnił genetycznej pomyłki w postaci ciołka-matołka Simona”.

-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

PATI:

Czasami od książki oczekujemy czegoś szczególnego czy charakterystycznego dla danego gatunku – np. od horroru, że nas przestraszy; od romansu, że nas rozmarzy; a od melodramatu, że na wzruszy. Czego ja oczekuję od literatury fantasy? Oczywiście, że mnie oczaruje, że poczuję tą magię i mnie zachwyci, a już na pewno, że nie będę się przy niej nudzić.
Tad Williams - postać mi znana. Należąca do kanonu i będąca podwaliną gatunku fantasy. Ale jakoś nigdy nie czytana przeze mnie wcześniej i zawsze zostawiana „na później”. Oczywiście słyszałam wielokrotnie o cyklu „Pamięć, smutek, cierń”, ale jakoś nie potrafiłam się do tego zabrać tak samo jak do „Malezjańskiej Księgi Umarłych” czy „Kół Czasu”. Żeby nie było, kiedyś Pana Williamsa coś tam przeczytałam - był to „Czas Calibana” - powiązany z „Burzą” Williama Shakespeare'a – nie zachwyciło mnie, ale pozostawiło dość pozytywne wrażenie. Kiedy w zeszłym roku na Pyrkonie miałam okazję spotkać się z tym autorem i nawet zrobić sobie z nim zdjęcie postanowiłam nadrobić jak tylko się da najszybciej to niedopatrzenie i w ten sposób cykl wskoczył na górę listy czytelniczej.

Po skończeniu jednak pierwszego tomu poczułam się mocno zawiedziona. Wyszłam z założenia, że będzie to epickie dzieło, bo w końcu rzesze fanów i wyznawców nie mogą się mylić. Jakie to smutne... Bo moim zdaniem książka jest zbyt rozwleczona i przez to ogólnie nużąca, a cała historia wydaje mi się naiwna do bólu. Postacie natomiast są nieprawdziwe i totalnie bez charakteru, a wszystko jest sztuczne i przesłodzone - aż zęby bolą i mdłości przychodzą.
Po pierwsze przyznam się bez bicia, że nie przepadam się za pompatycznością „High Fantasy” i nie jest to podgatunek, który zazwyczaj wybieram (osobiście jestem fanka Steampunku i Urban fantasy :). Drażni mnie w High Fantasy brak autentyczności np. walk czy bitew. Krew się może i leje, ale tak jakoś poetycko i z niezwykłym wdziękiem, brak mi flaków wylewających się w potokach juchy i fruwających odciętych kończyn. Nawet bandyci wydają się jacyś grzeczniejsi i lepiej wysławiający się, a brud jest po prostu jakby sztucznym rekwizytem. To właśnie czytając high fantasy mamy największe wrażenie, że to tylko jakaś taka tam „bajka” - jak pogardliwie wyrażają się o literaturze fantasy ludzie, którzy obejrzeli „Władcę Pierścieni”. Tak, to szydera.

Głównym bohaterem jest zapewne Simon - młody podkuchenny, sierota podwójna (umysłowa i rodzinna). Jakież to piękne życie miał na zamku ten nierób jeden. I ten wyidealizowany pogląd jak to dzieciom dorastającym wśród służby dobrze – nie sądzę, żeby takie indywiduum było zbyt długo tolerowane na jakimkolwiek dworze. Simon dostał i owszem nie raz czy dwa lanie za ciapowatość i lenistwo, ale co tam... on i tak wolał po dachach się włóczyć czy żuki w ogrodzie podglądać – taki z niego oportunista wobec władzy co karmi, o! Dostaje się jednak pod skrzydła doktora Morgenesa, który twierdzi że Simon jest jego uczniem, ale tak naprawdę niewiele go nauczył. Ba, nawet nie chciał odpowiadać na pytania naszego ciekawego życia prostaka. Młody oczywiście marudzi, że po co ma się uczyć pisać i czytać, i tak inteligentna osoba jaką według książki był Morganes nie potrafi tego chłopcu wyjaśnić. W jednym zdaniu bez metafor wytłumaczyłabym mu, że w książkach są odpowiedzi na jego pytania i młody od razu bakcyla by złapał. Potem Simeon wyrusza w drogę – rozpieszczony, nieżyciowy nastolatek, samotny, głodny i zziębnięty – dramatyczne rozdziały wypełnione użalaniem nad sobą i złym światem – jedyny fragment prawdziwy do bólu i przerażający, ale co najgorsze – irytujący jak cholera.
Kolejne postacie, które Simon spotyka na swojej drodze są równie sztuczne jak on sam. Simon drażni – głównie bo to nierozgarnięty nastolatek i może i mądrzeje ciut na końcu, ale w pierwszej części bardziej kosmetycznie niż przekonywująco. Joshua – brat króla – wydaje się po prostu mięczakiem i tylko od czasu do czasu pojawia się w nim cień ojca wielkiego Króla Johna, ale przez większość czasu wydaje mdły i bez charakteru. Troll Binabik - „przyjaciel” Simona – cały czas miałam wrażenie, że przyjaźń jaką pokazuje jest podszyta zdradą i sztuczniejsza od piersi Pameli Anderson, a już na pewno pobłażliwa. Uratowany przez Simeona Sith – odpowiednik elfa – okazuje się nie jakimś tam dzikim zwierzątkiem, ale wysoko urodzonym (tu mam przeczucie, że jeszcze się okaże dokładnie jak bardzo) i jego życzliwość ma niecne podłoże. Zastanawiam się czy może tylko ja węszę wszędzie spiski i dwulicowość? Ale jeśli wymienione postacie są naprawdę takie dobre to jedyne co mogę powiedzieć to, że ewidentnie jest to książka dla dzieci, a nie dla dorosłego czytelnika, bo to serio zaczyna być bajka i to okraszona słabymi piosenkami.
Ale jednak była jedna postać, która przypadła mi do gustu i całkowicie podbiła moje serce - kudłata i wyjąca do księżyca - wilczyca Qantaqa. Jest po prostu cudna. Chociaż bohaterowie zamiast ja rozpieszczać i drapać (bo Qantaqa potrafi się zachowywać jak wesoły nachalny labrador) głównie niestety ją odganiają. Może nie wiedzą, że głaskanie wydziela endorfiny? Od razu byłoby im lepiej i mniej samotnie.
Podobał mi się także sposób narracji i wprowadzania nowych informacji, a cały świat jest przemyślany (choć na utartych standardach tylko lekko zmodyfikowanych). Wszystko okazuje się być ważne, a autor rzuca nam okruszki wiedzy, z których składamy całą historię - zazwyczaj dużo lepiej i szybciej niż bohaterowie w niej występujący :)

Niestety pierwszy tom kończy się walką ze smokiem, która trwa jakieś 30 sekund. Dramat. Smok sam nadziewa się na miecz niczym ślepa kura idąca za ziarnem. Jakież to epickie fantasy! Dlatego też stawiam pod wielkim znakiem zapytania czy sięgnę po dalsze części. Nie wciągnęło mnie. A losy bohaterów obchodzą mnie tyle co zeszłoroczny śnieg. Nie poczułam magii. 
  • A book with more than 500 pages
  • A book with nonhuman character
  • A book with magic
  • A book by an author you have never read before
  • A book that was originally written in a different language

Ocena: 4/10
Przesłanie: "Nikt mnie nie lubi i nikt mnie nie kocha, a ja jestem taki biedny i do tego sierota – dajcie mi jeść i zostawcie w spokoju."

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz