wtorek, 13 stycznia 2015

"Sto tysięcy królestw" - Nora K. Jemisin


Samotna młoda kobieta musi stawić czoła intrygom, namiętności i zdradzie, jakich zazna w Stu Tysiącach Królestw.



Yeine Darr jest wyrzutkiem z barbarzyńskiej północy. Gdy w tajemniczych okolicznościach ginie jej matka, dziewczyna zostaje wezwana do królewskiego miasta Sky. Gdy przybywa na miejsce, ku jej wielkiemu zaskoczeniu zostaje ogłoszona spadkobierczynią samego króla. Jednak droga do tronu Stu Tysięcy Królestw nie jest łatwa, a Yeine odkrywa, że właśnie trafiła w sam środek krwawej i okrutnej walki o władzę.

„Sto Tysięcy Królestw” to jeden z najlepszych debiutów fantasy ostatnich lat. Powieść była nominowana do wszystkich najbardziej prestiżowych nagród fantasy w kategorii najlepsza powieść roku. Arcydzieło fantasy, którego nie można przegapić!


[Wydawnictwo Papierowy Księżyc, 2011]
[Opis i okładka: http://lubimyczytac.pl/ksiazka/118712/sto-tysiecy-krolestw]

AGA:

„Sto tysięcy królestw” Nory K. Jemisin trafiło w moje ręce, podobnie jak „Smoczy tron” T.Williamsa, w wyniku umowy czytelniczej ze znajomymi. Nora K. Jemisin jest mało znaną na rynku autorką, a pomimo tego odebrała już za swoją powieść w 2011 r. nagrodę Locus za Najlepszy Debiut ( Locus Award for Best First Novel), a także uzyskała wiele nominacji do rożnych literackich nagród takich, jak: Hugo, Nebula World Fantasy Award i Goodread Choice. W Polsce ukazał się pierwszy tom cyklu „Trylogia dziedzictwa” i dwa tomy cyklu „Snu o krwi”. „Sto tysięcy królestw” ukazało się w 2010 roku, a w Polsce rok później, i chyba nie zdobyło rzeszy czytelników, bo jak dotąd wydawnictwo Papierowy Księżyc, nie zdecydowało się opublikować dwóch pozostałych tomów.

W mieście Sky, stolicy Stu Tysięcy Królestw, pojawia się na żądanie króla, jego wnuczka, młoda Darryjka, Yeine, jedyne wspomnienie ukochanej córki. Ma ona wypełnić obowiązek względem króla, rodu i królestwa, wstąpić w poczet zaszczytnego rodu Aramerich, a że zbliża się koniec żywota Dekarty Arameriego, głowy rodu, króla i dziadka, na tron ma wstąpić nowy władca. Yeine, dzikuska z dalekiego kraju Północy, o całkowicie odmiennych wartościach etycznych, moralnych, a nawet religijnych, zostaje rzucona na głęboką wodę pałacowych intryg, żądz i... bogów. W Sky mieszkają bowiem nie tylko członkowie rodu Aramerich, ale także zdetronizowani i zniewoleni bogowie, którzy skazani są na łaskę i niełaskę śmiertelników. Yeine tymczasem próbuje przeżyć, odkryć tajemnicę z przeszłości i ocalić swój naród Darr. Wyścig z czasem trwa, a stawką jest nie tylko wyciągnięcie na światło dzienne starych i bolesnych rodzinnych brudów, ale również zachwianie wiarą w bogów.

Muszę przyznać, że ten skrót wydarzeń, ujęty tak, by nie zdradzić zbyt wiele, brzmi nawet atrakcyjnie. Widzę już siebie jako taką małą mróweczkę, piszącą w wydawnictwie cudowne peany na temat powieści, które są nic nie warte. Po „Stu tysiącach królestw” niestety widać, że jest to debiut. Powieść napisana jest w sposób infantylny, odniosłam wrażenie, że autorka pisała wyłącznie sama dla siebie, a nie celem przekazania jakiejś historii. Widzę panią Jemisin siadającą do komputera i piszącą, co jej ślina na język przyniesie, nie starając się stworzyć podwalin pod swój warsztat pisarski, a jedynie dającą upust swoim romantycznym marzeniom. Książka nie byłaby może tak zła, gdyby pisarska zdecydowała się jednoznacznie na coś, a mianowicie, gdyby stwierdziła, że będzie to powieść dla młodzieży, albo że będzie to pełnokrwisty romans, albo fantasy dla dorosłych. A tak wszystkie cechy tych trzech gatunków wymieszała i wyszedł gniot. Czasami czytam powieść i zdaję sobie sprawę, że jest ona adresowana do innego odbiorcy, młodszego lub mniej doświadczonego pod względem czytelniczym, wtedy im ją polecam, samej nie mając satysfakcji z lektury. Niestety w przypadku tej lektury, której poziom jest tak niski, że nie zamierzam jej nikomu polecać. W czym przejawia się infantylizm? Naiwność i płytkość uwidocznia się w tym, jak postrzega i przedstawia świat główna bohaterka, a mianowicie, najwięcej miejsca zajmują opisy strojów, komnat, przepychu i bogactwa. Najważniejsze dla autorki było przedstawienie czym podróżowała bohaterka, w co była ubrana i czym wyłożone były podłogi we wszystkich komnatach, za to czytelnik nie może zorientować się w tym, co najważniejsze, nie ma też pojęcia, jak tak naprawdę funkcjonuje Sto Tysięcy Królestw, nic nie wiadomo o ekonomice i historii kraju, nawet nie wiadomo, czy rzeczywiście istnieje sto tysięcy królestw. Całą powieść przepaja nachalny duch feminizmu; Darr, rodzinne królestwo Yeine, to matriarchat połączony z niewolnictwem mężczyzn, w kraju ustanowiono „ogólnoświatową granicę wieku dojrzałości” (!!!), a największą rywalką Yeine jest kobieta, bo mężczyzna to zapijaczony perwersyjny, zblazowany paniczyk. Nie chciałabym, by czytali to nastolatkowie, dlaczego? Jeżeli przez pół książki status człowieka jest określany przez to, co ma na sobie i co posiada, wydaje mi się ona niewłaściwa dla młodego człowieka, a można przeczytać choćby:”Wystarczy jednak odpowiedni strój i myślę, że nabierze trochę...ogłady”! Po połowie książki te trywialności powoli zanikają, aczkolwiek pojawia się kolejny wątek, a mianowicie pożądliwa miłość, i tak główna bohaterka snuje się po korytarzach znów nie wiedząc czego chce; zemsty, czy miłości; żyć, czy się unicestwić. Bardzo trudno mi stwierdzić jednoznacznie, który z wątków w powieści jest dominującym, ponieważ autorka po kolei ustanawia każdy z nich najważniejszym. Książka mogłaby być o poszukiwaniu prawdy i zemście, albo o przeobrażeniach społeczno-religijnych, albo o głębokiej i namiętnej miłości, albo w końcu o niewolnictwie boskim, naśladującym arabskie dżinny z lamp. Niestety autorka chciała chwycić zbyt wiele srok za ogon i jej nie wyszło, a szkoda, bo pomysł nie był zły, tylko wykonanie kiepskie.

Klątwą trzeba by obłożyć wszystkich niezdecydowanych autorów, plagą są oni straszną. Nora Jemisin nie ustrzegła się błędów debiutanta, ale przecież nie każdy prozator musi być od razu geniuszem pióra. Mam nadzieję, że w przyszłości książki tej autorki będą się odznaczać tym wszystkim, czego zabrakło w „Stu Tysiącach Królestw”, a sama autorka zdecyduje się na to jak, co i dla kogo chce pisać, bo pisanie dla siebie to można uprawiać jedynie do szuflady.

Wyzwanie na 2015:
  •  A book with a number in the title
  •  A book by female author
  •  A book with love triangle
  •  A book by an author you have never read before
  •  A book you own but have never read
  •  A book that was originally written in a different language

Ocena: 2,5/10
Przesłanie: „Młodzieńcze fantazje infantylnej dorosłej pisarki.”


-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

PATI:

„Sto Tysięcy Królestw” to książka jakich wiele – ani rewelacja, ani porażka całkowita. Ot takie czytadło na kilka godzin, miejscami irytująco infantylne, miejscami nawet ciut wciągające. Niestety – niezaskakujące – a ja właśnie głównie tego od książki oczekuje. Intrygi są zaledwie „intryżkami”, bo wystarczy minimum inteligencji, żeby od razu przejrzeć wszystkie zamiary autorki i przewidzieć, jak zostanie poprowadzona narracja. Tak szczerze, to czytałam pozycje gorsze i lepsze, ta jest tak mniej więcej pośrodku.

Młoda Yeine, to postać jak najbardziej szablonowa, typowe dziewczę z barbarzyńskiej prowincji, które zostaje „zaproszone” na dwór swojego dziadka, żeby dowiedzieć się, że zostaje mianowana na możliwego spadkobiercę tronu. Możliwego, bo ma jeszcze dwoje Kuzynów przygotowywanych do tej roli. Tak jak Scimina jest zdeterminowana i przebiegła, tak Relad jest zblazowany i no cóż... żaden – jedyne co pamiętam to to, że sikał w ogrodzie :)

Yeine oczywiście jest w szoku, toż dziadek wyrzekł się jej matki, a ona to zaledwie biedna myszka z północy, wychowywana bardziej na wojowniczkę (kogoś w rodzaju amazonki), niż na przyszłą królową. Chociaż wojowniczka z niej jak mysiej... kaptur, bo choć nóż może i wyciąga często, ale co najwyżej nim wymachuje pseudo groźnie. Styliści (sic!) zajmują się naszą sierotką i zostaje od razu wpuszczona w świat kłamstw, zdrady intryg politycznych, które sporo wykraczają poza normalne życie Yeine. I gdyby autorka na tym skończyłaby byłoby bardzo źle, ale dzięki bogom wplątała w to wszystko jeszcze wątek... bogów. I to nie byle jakich, bo odpowiednik Chaosu – Lord Nahadoth i trójka jego dzieci. I zaczęło być w miarę ciekawie. W miarę.

Sam pomysł kary dla istot wyższych, by służyły zadufanym w sobie ludziom – niezły. Są ich bronią i muszą spełniać wszystkie ich rozkazy... ale bogowie nie są głupi, bogowie wypełniają życzenia ludzi dosłownie i bezwzględnie. Tu od razu przypomniał mi się kawał ze złotą rybką, gdzie pewien pan poprosił o dużego ptaka i otrzymał Emu. W tej książce dostałby od Bogów takiego, że umarłby z powodu niedokrwienia. I to okrucieństwo i nienawiść do ludzi była rzeczywiście na plus dla tej książki. Przez to nie była taka nastoletnio-słodko-pierdząca. Bogowie zabiliby cię, gdyby tylko mogli, więc uważaj na to, co im rozkażesz. I tu na scenę wkracza nasza barbarzynka ze słowem proszę. Też zauważacie, jakie to idiotyczne? Najlepszy tekst z książki: „zrób ze mną proszę co zechcesz”... Facepalm.

Oczywiście główna bohaterka poza walką o przetrwanie i o życie, ma jeszcze czas zakochać się w Lordzie Chaosie, chociaż miejscami zastanawiałam się, czy jej wybrańcem nie zostanie młody Sieh. Z jego możliwością zmiany wieku, chyba miałoby to ciut więcej smaczków :D Anyway serce nie sługa, miłość zapowiedziana na okładce pojawić się musiała, a i do konsumpcji też doszło. I to takiej z trzęsieniem ziemi i lotem w kosmos, niczym Łajka, z powiewającymi uszami i tęczą Nyan Cata. Po prostu WOW. Łóżko i komnata w strzępach, a nasza bohaterka dzielna i bez żadnego siniaczka. Ach Ci Bogowie i ich boska moc kontroli. OŁ JE.

Główna bohaterka jest za przeproszeniem głupawa, niemrawa, bez charakteru i szlachetna do porzygu. Jedyny moment kiedy za pomocą Nahy sieje postrach wśród agresorów na jej ukochane Darre, wtedy stwierdziłam o, wyrabiasz się bejbe... ale zaraz potem, jak cielę patrzyła na cierpienia ukochanego. I do tego ta narracja pierwszoosobowa. Nie było tam nikogo ciekawszego? Autorko?
Jedyne zaskoczenie (a może i nie do końca), główna bohaterka ma skórę koloru kory drzewa... takoż jak i pisarka, która poczyniła tę książkę. Nie codziennie spotyka się czarnoskórą w fantasy, a tym bardziej, jako postać, wokół której kręci się cała historia, a nie jako mięso armatnie na polu bitwy.
Lord Ciemności, Chaos, Pan Ciemności – takie piękne przydomki, a nie spotkałam jeszcze tak nędznego adwersarza światłości. Jakiś taki bezpłciowy, złamany, nędzny. Zło powinno mieć ikrę, on ma co najwyżej... kryl. Jedyną postacią, którą da się polubić w tej książce jest Sieh. Słodki Łobuziak, który wbije ci nóż w plecy przy każdej możliwej sposobności. Oczywiście musiało nam być kilkakrotnie powiedziane o tym, że jest także ulubieńcem zamkowych pedofilii. Ale po co nam ta informacja? Doszłam w końcu do wniosku, że po to by książka była bardziej mroczna, bo nic więcej z tego nie wynikało. Wątek całkowicie zmarnowany.

„Sto Tysięcy Królestw” to pomieszanie „Krwawych Kamieni” Anne Bishop z „Czarnym Magiem” Trudi Canavan. Niestety jest to dość nieudany miks i dość kiepska jakościowo podróbka. Szkoda zaprzepaszczonego pomysłu z powodu tak kiepskiego wykonania. Nie wiem czy sięgnę po następne części, może kiedyś, jak już nie będę miała zupełnie, co ze sobą zrobić.

 Odkreślam z wyzwania następujące punkty:

  • A book with a number in the title
  • A book by female author
  • A book with love triangle
  • A book with nonhumans characters
  • A book with magic
  • A book by an author you have never read before
  • A book that was originally written in a different language
  • A book you can finish in a day
  • A book you started but never finished

Ocena: 4/10
Przesłanie: "Oj jaka ja biedna, a on taki boski bo jest bogiem."


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz