wtorek, 20 lipca 2021

"Tkliwość" - Jagoda Grudzień


 Opowieść o przebłyskach codzienności, o których myślimy bardzo rzadko.

Wyobraź sobie siebie za trzydzieści lat. A teraz dodaj jeszcze dziesięć. Dużo, prawda?

Czy boisz się starości? Czy boisz się chorób, zależności od innych, braku pieniędzy, Alzheimera, Parkinsona, samotności i bezradności wobec powolnego rozpadu własnego ciała?

„Jesień życia” – jak ją zwykle elegancko określamy – niejedno ma imię. Ta książka porusza jej najintymniejsze aspekty. Odwiedzając wraz z autorką brytyjskich seniorów, możemy stanąć oko w oko z własnymi, na co dzień skrywanymi lękami. Bo kto by w ogóle myślał o tym, co będzie za czterdzieści lat…?

Czasami warto. Na przykład po to, by przekonać się, że starość to nie tylko smutek. To także godność, doświadczenie, ironia i poczucie humoru.

Jagoda Grudzień – urodziła się w 1988 roku. Studiowała literaturoznawstwo i teatrologię w Polsce i w Norwegii. Zawodowo pisze (audiodeskrypcje, scenariusze audiowycieczek, teksty publicystyczne), czyta (książki i czasopisma przed ich wydrukowaniem) i nagrywa (audiodeskrypcje do filmów), działając przede wszystkim na polu dostępności kultury. Uczy języka polskiego jako obcego, gra także w teatrach amatorskich. Jej powieść „Erasmopeja” (2014) zwyciężyła w konkursie Forum Akademickiego „Studenckie czasy”. Mieszka w Krakowie.

[Novae Res, 2021]
[Opis i okładka: Novae Res]

Recenzja dla DużeKa

AGA:

Życie nie ma do zaoferowania szczególnie dużo, jeśli nie jesteś młody i zdrowy.

Tkliwość Jagody Grudzień to krótka, naturalistyczna historia o starości. Nie jest to książka o pięknej jesieni życia, lecz raport z pracy polegającej na pomocy w przedłużaniu egzystencji umarłych za życia. Ofiary, będące odbiorcami usług opiekuńczych i asystenckich, to bardzo leciwi staruszkowie, którzy stracili zdrowie, czasem również rozum, a co za tym idzie godność, jaką posiadali, gdy byli samodzielnymi i niezależnymi obywatelami.

Berry, czyli nasza polska Jagoda, codziennie pomaga zniedołężniałym fizycznie lub umysłowo, pacjentom w ich wegetacji. Każdego dnia loguje się na chwilkę do ich życia pozbawionego przyszłości. Karmi i pielęgnuje te wadliwe powłoki cielesne, jakie im zostały, zastępując często w tych nierzadko obrzydliwych i śmierdzących obowiązkach najbliższych ofiar, którym nikt nie płaci, by brali naoczny udział w rozpadzie ich krewnych. Gdy egzystencja pacjentów ogranicza się do najprostszych czynności i myśli, Berry próbuje oswoić swoją przyszłość, która czeka większość z nas, składającą się z czynności fizjologicznych, degradacji cielesnej i umysłowej, pełnej pieluch, sączących się ran i zapachu uryny. Towarzyszy ofiarom w ich oczekiwaniu na spokojne odejście, licząc, że nie trafi się jej dzień, w którym odnajdzie w domu zamiast klienta, wesołego trupka. Jako jedna z wielu zuniformizowanych na granatowo jednostek, jakimi są opiekunki, w bezdusznym świecie obowiązków wyznaczonych przez grafik, odkrywa, że starość to głównie godzenie się ze wszystkimi i na wszystko; na samotność, bezradność, zatwardzenia, słabość, niepamięć, na bycie zapomnianym i niechcianym.

W książce Tkliwość nie ma nic z czułości, serdeczności i delikatności. Gdy ciało odmawia posłuszeństwa, umysł stacza się w niepamięć, a tylko fotografie przypominają o tym, że kiedyś było się funkcjonalną jednostką społeczeństwa, posiadającą marzenia, wolę i siły do ich spełniania. Staje się dla rodziny niewygodną zapowiedzią ich losu, a dla opieki społecznej, bezosobowym punktem w grafiku.

Książka Jagody Grudzień jest mniej opowieścią, a bardziej dziennikiem na pograniczu z raportem. Czyta się ją jak historię spisaną ku pamięci, na bieżąco, trochę refleksyjną, ale nie pogłębioną emocjonalnie. Pisaną w niedoczasie. Tytuł Tkliwość brzmi jak sarkazm, również w kontekście stylu pisania autorki. Berry nazywa podopiecznych ofiarami lub nadaje im eufemistyczne przydomki, jak: na-na-na, amatorka puzzli, pampuszkowa agentka, czy wyzwoliciel aliantów, które to pozwalają identyfikować bohaterów. To pogłębia ich uprzedmiotowienie, tym bardziej że względem przedmiotów martwych używa zdrobnień, jak guziczki, korytarzyk, kubeczek, tableteczki itp., a klienci są tak naprawdę punktami w grafiku, pomiędzy którymi Berry śmiga, by zapewnić sobie funciaki. Ten pośpiech, brak imion, sporadyczne refleksje dotyczące postaw rodzin i opieki socjalnej, tworzy obraz smutny i emocjonalnie chłodny, jednostronny i trochę zbyt płytko zobrazowany, ale jednocześnie odkrywający okrucieństwo dnia codziennego ludzi starszych i niedołężnych.

Tkliwość zdecydowanie jest ciekawą, choć mam wrażenie nie do końca konstrukcyjnie przemyślaną książką. Nie jest to opowieść z gatunku okruchy życia, nie jest to też dziennik opiekunki socjalnej, nie jest to też suchy i bezosobowy raport społeczny. Może jest to forma swoistej autoterapii, by nie zwariować w świecie bezduszności. Największą dla mnie zaletą tej pozycji są błyskotliwe i trafne spostrzeżenia, które zawierają w sobie kwintesencję prawdy o życiu. I tak umieranie określa jako znikanie w tak zwanym międzyczasie, fizyczną bliskość, jako układanie cielesnych puzzli, a demencję jako zjazd po zjeżdżalni dziur w mózgu. Te i wiele innych trafnych językowych konstrukcji zostanie ze mną tak długo, aż nie ulegnę peselozie.

Od udaru mózgu, nietrzymania moczu i demencji zachowaj mnie, Panie.

Ocena: 6/10

"LUST - ta noc" - Magdalena Pasternak

 

Luna Clark to kobieta, która uwielbia iść pod prąd, nie boi się mówić prawdy prosto w oczy i zawsze osiąga swój cel. Oddanie pracy i pasja nie idą jednak w jej przypadku w parze ze szczęściem w życiu osobistym. Kiedy więc niewzruszone do tej pory serce Luny napotyka ucieleśnienie swoich pragnień w postaci najmniej odpowiedniego Hawajczyka, na horyzoncie pojawia się niemożliwa do uniknięcia katastrofa. Katastrofa, której na imię Gino Nakamura.

Nieustanne złośliwości i wzajemne prowokacje wzniecają między nimi trudny do ugaszenia ogień namiętności. Burzliwa relacja kochanków komplikuje się jeszcze bardziej za sprawą mrocznej rzeczywistości Nakamury. Luna zostaje wciągnięta w głąb świata gróźb, strzelanin i pościgów, z którego nie ma powrotu. Jak wielką cenę przyjdzie zapłacić obojgu za uczucie, które nigdy nie powinno było się zrodzić?

Odwracam się od niego i jakby wcale nie było go w pomieszczeniu, wracam do porządkowania papierów. […] W tej samej sekundzie na moich plecach pojawia się gorący oddech. Jako że w biurze jest zupełnie cicho, wręcz go słyszę. Jest ciężki i nierówny.

– Chcesz się przekonać, że sama nie dasz mu rady? – pyta, obniżając głos.

Ciało zaczyna mi lekko drżeć. Jego parzące, wydychane powietrze niemalże masuje moją skórę. Serce rzuca się do galopu, a ja wbijam paznokcie w wewnętrzną stronę dłoni.

Próbuję rozproszyć swój umysł. Szukam w głowie jakiejś riposty. Na marne. Nakamura odgarnia mi z szyi blond fale, przerzucając włosy na prawe ramię. Biorę w zęby dolną wargę i mocno ją przygryzam. Pragnę poczuć ból, który skutecznie przełamie rosnące we mnie podniecenie.

Magdalena Pasternak – dwudziestoletnia rzeszowianka, studentka ekonomii na jednej z warszawskich uczelni, miłośniczka elegancji, dekoracji wnętrz oraz wielka fanka jazdy za kółkiem. Już w szkole podstawowej stawiała swoje pierwsze pisarskie kroki. Nie sądziła wtedy, że niewinna zabawa czy ucieczka w wyimaginowaną rzeczywistość zmieni się w jedną z największych pasji jej życia. Po kilku literackich próbach postanowiła w końcu wypłynąć na głębsze wody, oddając w ręce czytelnika historię prosto z Honolulu.

[Novae Res, 2021]
[Opis i okładka: Novae Res]

Recenzja przygotowana dla DużeKa


AGA:

Lust. Ta noc to powieść debiutancka dwudziestoletniej rzeszowianki Magdaleny Pasternak, która w swojej powieści przenosi czytelnika na piękne Hawaje. W tym tropikalnym raju Luna Clark, temperamentna agentka nieruchomości zatrudniona w The Diamond Properties, wraz ze swoją szefową Amandą Johansson, stoi przed bardzo trudnym i ważnym zadaniem. Muszą udowodnić właścicielowi firmy, Kenowi Nakamurze, że oddział w Honolulu jest prowadzony perfekcyjnie i nie kwalifikuje się do zamknięcia. Przeprowadzana kontrola komplikuje się, gdy zamiast seniora przybywa do filii junior-Gino Nakamura. Bezwzględny, humorzasty, oziębły i bezczelny Hawajczyk gra na nerwach Lunie, która nie pozostaje mu dłużna. Sprawa nabiera rumieńców, gdy Luna orientuje się, że Gino, to mężczyzna, którego nachalne awanse odrzuciła w klubie, dzień przed jego pojawieniem się w firmie. Burzliwe relacje Luny z przełożonym zaprowadzą ją w głąb jego tajemnic, które okażą się znacznie bardziej niebezpieczne, niż mogła przypuszczać.

Ten romans z elementami powieści gangsterskiej przyjemnie zaskakuje. Obecnie na rynku panuje trend na romanse z mafią w tle, na niegrzecznych facetów o wybujałym ego, samców alfa z zacięciem do poniżania kobiet, dlatego doceniam debiut pani Pasternak, która potrafiła w swojej powieści zawrzeć poza stałymi elementami, humor i zadziorność, które nadają historii charakteru. Owszem męska postać jest bliska określeniu nadanemu przez Lunę-Pan Wybujałe Ego, ale nie jest neandertalczykiem, których niemało w mafijnych romansach. Autorka również nie wybieliła ani jego, ani syndykatu Hunamoku, co przydaje choć odrobiny realizmu temu romansowi. Najważniejsze jednak, że główna bohaterka ma charakterek i zadziorny temperament, uparta i pyskata, nie traci inteligencji, gdy tylko miękną jej kolana na widok Gina. Wzbudziła moją sympatię podobnym do mojego zamiłowaniem do szybkiej jazdy samochodem, pomimo że jej czasem nieprzewidywalne zachowanie, było nielogiczne i lekko irytujące, to jednak usankcjonowane tempem wydarzeń mających miejsce w jej życiu.

Fabuła jest spójna, choć raczej nie zaskakująca, zwłaszcza w drugiej części książki. Zapewne rozpoczęte wątki w tomie pierwszym, wprowadzenie postaci Jasona Pattersona i spotkania z Rafaelem McBanem, pojawią się w kontynuacji. Mam też nadzieję, że autorka ustrzeże się drobnych błędów i manier. Prędkość pokonywana przez Lunę w Audi RS7 powinna być podawana w milach na godzinę, nie kilometrach. Bohaterka, będąca rodowitą Amerykanką również nie pomyślałaby sobie, że amerykańska siatka drogowa gwarantuje mi, że w końcu zbliżę się do głównej ulicy. Autorka zanadto stara się urealnić świat przedstawiony, wprowadzając mnóstwo niepotrzebnych szczegółów, jak choćby nazwy marek i szczegółowy opis każdego stroju. Wprowadza to dysonans w charakterze Luny, która z jednej strony dba o każdy element ubioru, jednocześnie unosząc się honorem, pozbywa się ekskluzywnych prezentów od Gina. Poza tym prawdę powiedziawszy, taki choćby element jak czerwona obwódka wokół start Engine stop, jest szczegółem uwypuklającym fascynację i wiedzę autorki o samochodach, ale do fabuły, czy świata przedstawionego nie wnosi nic.

Lust. Ta noc to dobrze napisany romans i bardzo dobry debiut. Historia wciąga w wir akcji, a bohaterowie są świetnie nakreśleni i temperamentni, jednocześnie zabawni, jak i bardzo ludzcy (choć nadal Gino potrafi zabić ot, tak). Widzę też, choć to tylko hipotetyczne ględzenie, podobieństwo głównej bohaterki do autorki, która podobnie jak Luna jest blondynką zamiłowaną w elegancji i szybkich samochodach. Jeżeli tylko autorka usunie trochę nadmiernie powtarzających się niepotrzebnych elementów świata przedstawionego, to kontynuacja zapowiada się ekscytująco. Podsumuję recenzję złą wiadomością, powieść ma klasyczne zakończenie typu cliffhanger. Tak też łączę się w bólu z innymi czytelnikami i czekam z niecierpliwością na tom drugi, a pani Magdalenie Pasternak gratuluję bardzo dobrego debiutu.

Ocena: 8/10

poniedziałek, 19 lipca 2021

"Co zrobić z idiotami. I jak samemu nie wyjść na idiotę" - Maxime Rovere

Masz wrażenie, że otaczają cię idioci, którzy sprzysięgli się, by zatruć ci życie?

Nie możesz ich zignorować ani przed nimi uciec. Spotykasz ich wszędzie: w sklepie, w pracy, na rodzinnym obiedzie, na imprezie, w urzędzie… Próbujesz nie czytać komentarzy internetowych oszołomów, szerzących w sieci swoje spiskowe teorie i rozpowszechniających fake newsy niczym zarazę. Nieopatrznie włączasz jednak telewizor, a tam… debata sejmowa.

Jeśli poraża cię wszechobecna głupota i wciąż zadajesz sobie pytanie, skąd wzięli się ci wszyscy ignoranci i dlaczego to właśnie oni zawsze wygrywają – przeczytaj tę książkę.

Filozof Maxime Rovère z humorem, łagodną ironią i mądrością analizuje sytuacje dnia codziennego. Pokazuje, jak nie dać się złapać w pułapki, które zastawiają na nas idioci, jak rozmawiać z tymi, którzy nie chcą słuchać, a przede wszystkim: jak nie dać się wyprowadzić z równowagi i zachować zimną krew, by samemu nie wyjść na idiotę.

Ta książka to prawdziwe lekarstwo na plagę naszych czasów i zbiorową chorobę, która niszczy nam życie – głupotę.

[Znak Koncept, 2021]
[Opis i okładka: Znak Koncept]

Recenzja przygotowana dla DużeKa


AGA:

Idiotą jest ten, kto nie ma szacunku do innych, gardzi zasadami zdrowego rozsądku, a ostatecznie niszczy warunki niezbędne do wspólnego życia.

Książkę Maxime'a Rovere'a wybrałam, ponieważ nie czuję się idiotką, za to czuję się osaczona przez idiotów. Gdy napisze się czarno na białym, to, co każdy o sobie myśli, brzmi to butnie, tym bardziej że przecież każdy z nas jest czyimś idiotą. Największym idiotyzmem jest myśleć inaczej.

Sięgając, po Co zrobić z idiotami. I jak samemu nie wyjść na idiotę spodziewałam się poradnika a la Idioci dla opornych. Nic bardziej mylnego. Maxime Rovere jest pisarzem lubującym się w filozofii, w szczególności w poglądach reprezentowanych przez Barucha Spinozę. Myśl Rovere'a przesiąknięta jest ideałami Spinozy, który identyfikował zło i dobro jako wynik relacji, a nie cech osobowościowych, hołdował cierpliwości, panowaniu nad sobą i dystansowi względem emocji. Dlatego też Co zrobić z idiotami, jest instrukcją samokontroli w duchu pokory, którą można osiągnąć, dzięki zrozumieniu mechanizmów relacji międzyludzkich.

Powyższy akapit brzmi bardzo poważnie. Czy książka też jest taka? Wstęp i początkowe rozdziały nie napawały optymizmem, że będzie to lekka lektura pozbawiona filozoficznego bełkotu. I owszem, styl pisania Maxime'a Rovere'a nie pozbawiony jest stylistyki charakterystycznej dla tej dziedziny nauki, jednak wystarczy po prostu czytać książkę uważnie, by zrozumieć przesłanie autora. A w miarę czytania, zaczyna się również dostrzegać sarkastyczny, niewymuszony humor, który pojawia się pomiędzy wierszami pełnymi mądrości.

Jeżeli jednak sądzicie, że dzięki tej książce osiągniecie mądrość, która pozwoli wam usunąć z drogi, co więcej może nawet ze społeczeństwa, idiotów, to się rozczarujecie, takie cuda się nie zdarzają. Jednak spostrzeżenia i wnioski Maxime'a Rovere'a w zakresie etyki interakcji pozwala zrozumieć, jak ulegamy niejednemu chamowi i kretynce, przez co stajemy się sami idiotami. Droga zrozumienia, wyciszenia, wejścia na wyższy poziom kultury własnej, jest wymagająca, bowiem wymaga sięgnięcia do głębokich pokładów pokory, które, ustalmy, nie każdy z nas potrafi znaleźć w sobie pod wpływem emocji. Pokonywanie czyjegoś lenistwa, niedbalstwa, idiotyzmu wymaga stałego uczenia się i nieustannego traktowania siebie, jako podmiotu, który teoretycznie nie ma racji. Dopiero gdy w kontakcie z idiotą, bądź idiotką, możemy dowieść swojej wartości, nie dając się wciągnąć w wojnę emocjonalną.

Przyznam bardzo ciężko napisać recenzję tak, by była w zgodzie z treścią książki i jednocześnie, by była zrozumiała dla czytelnika, który jeszcze się z nią nie zaznajomił. Osobiście podejście pana Rovere'a do interakcji społecznych jest bardzo zbieżne z moim, dlatego tę książkę czytało mi się bardzo dobrze. Kto nie czytałby z przyjemnością mądrych słów, które utwierdzałyby nas we własnych przekonaniach? Stosowanie się do zasad prezentowanych przez pana Rovere'a przede wszystkim pozwala na wyciszenie się i zdystansowanie do sytuacji, w której często czujemy się jak idioci. Relacje z ludźmi, które często przyjmują postawę agresywną, gwałtowną, czy dominującą, są dla nas destruktywne, więc umiejętność negocjowania, z tymi, którzy są skłonni do tego lub wycofania się, gdy nie są, jest kluczowe dla naszego spokoju ducha i zdrowia psychicznego. Należy pamiętać, że równowaga kosmiczna pozostanie całkowicie obojętna zarówno na pokój, jak i na wojnę.

A tak w ogóle to filozofów należy czytać, ale nie koniecznie im wierzyć, więc po prostu miłej lektury życzę.


Ocena: 8/10

wtorek, 6 kwietnia 2021

Lost in translation...


W marcu Wydawnictwo Mando wydało książkę Cho Nam-Joo „Kim Jiyoung urodzona 1982”, powieść, która była reakcją na sytuację kobiet w Korei Południowej, i która stała się również impulsem do szerszej debaty. Niedawno opublikowałam recenzję tej książki, a dzisiaj zapraszam do zapoznania się z inną kwestią związaną z tą pozycją.                                                                                                                                                      W związku z tym, że od jakiegoś czasu interesuję się Koreą zarówno tą Południową, jak i Północną, czytam książki w większym skupieniu. Od półtora roku również uczę się koreańskiego i boleję często nad brakiem dodatkowego zapisu nazw własnych w Hangul. Osobom, które uczą się języka bardzo to pomaga, a niejednokrotnie autorzy książek o Korei zapisują nazwy własne według własnego widzimisię, nie korzystając z obowiązującej transkrypcji.

Czytając „Kim Jiyoung urodzoną 1982” znalazłam dwa błędy w tłumaczeniu. Dwa błędy, które bez znajomości jakiegokolwiek języka, można było wyeliminować zwykłą logiką i dociekliwością, co oznacza, że redakcja książki nie została przeprowadzona starannie. 

Pierwszy z nich, o którym chciałam napisać dotyczy... i właśnie tu był podstawowy problem. Czego?

W polskim wydaniu problematyczny fragment, zamieszczony w rozdziale Dzieciństwo 1982-1994 (loc. 476, wersja mobi),  brzmi:


Tak samo jak nigdy nie zastanawiamy się, dlaczego numery rejestracyjne mężczyzn zaczynają się od „1”, a kobiet od „2”. 


Kontrowersyjny dla mnie był fakt, że numery rejestracyjne w Korei miałyby być przypisane do

płci. Nielogiczne tym bardziej, że właściciel pojazdu nie zawsze, a i nieczęsto, nie jest jego głównym użytkownikiem. Nie widziałam celu w takiej numeracji, dlatego zaczęłam szukać. Znalazłam pojęcie RRN - resident registration number. W dosłownym tłumaczeniu byłby to „numer rejestracyjny rezydenta”, ale wygląda na to, że błędnie został zinterpretowany przez polską tłumaczkę, ponieważ jest to analogiczny numer do naszego PESELu, czy w innych krajach do national idetification number.                                                                                                                                                                                                       
W Korei Południowej RRN to 13-cyfrowy numer wydawany wszystkim mieszkańcom Korei Południowej niezależnie od narodowości. Pierwsze 6 cyfr w RRN, tak jak i w polskim PESELu informuje o dacie urodzenia, siódma cyfra identyfikuje osoby ze względu na płeć, przedział czasowy urodzenia i narodowość, dlatego Kim Jiyoung, bohaterka książki, miałaby numer „2” na pozycji siódmej. W Polsce informacja o płci zawarta jest na pozycji 10 (przedostatniej w 11-cyfrowym numerze), gdzie numery parzyste przysługują kobietom, a nieparzyste mężczyznom. System oznaczania płci, nie jest więc, nota bene, niczym nadzwyczajnym i niespotykanym. 

Wracając do kwestii tłumaczenia. Zaciekawiło mnie, na której linii został popełniony błąd: koreańsko-angielskiej, czy angielsko-polskiej, bowiem polskie wydanie, o zgrozo, przetłumaczone zostało z języka angielskiego. Piszę o zgrozo, bowiem na wielokrotnym tłumaczeniu z tłumaczenia, traci się pierwotny przekaz autora, aczkolwiek chyba bałabym się tłumaczenia bezpośrednio z koreańskiego, jeśli z języka angielskiego, jak widać było wystarczająco trudno.                                                                                                                                                      Aby jednak sprawdzić, na której linii został popełniony błąd zdobyłam wszystkie wydania książki Cho Nam-Joo: polską, angielską, koreańską i porównałam.


NUMER REJESTRACYJNY


W oryginale:

주민등록번호가 남자는 1로 시작하고 여자는 2로 시작하는 것을 그냥 그런 줄로만 알고 살 듯이.   


Wydanie angielskie – tłumacz Jamie Chang:


Just as we never question why men's national registry numbers begin with a '1' and women's begin with a '2'.

Childhood, 1982-1994, page 36


Wydanie polskie – tłumacz Joanna Sobesto:

Tak samo jak nigdy nie zastanawiamy się, dlaczego numery rejestracyjne mężczyzn zaczynają się od „1”, a kobiet od „2”. 

Dzieciństwo 1982-1994, loc. 476, wersja mobi



W języku koreańskim  słowo zapisane 주민등록번호 ( 주민 – obywatel, 등록번호 – registration number, numer identyfikacyjny) oznacza właśnie RRN, w języku angielskim Jamie Chang przetłumaczył to słowo na national registry number, co można by przetłumaczyć dosłownie krajowy numer rejestru. Niestety polska tłumaczka przetłumaczyła z angielskiego, jako numer rejestracyjny, co w języku polskim wprowadza czytelnika w błąd, jednoznacznie rozumiejąc to jako numer rejestracyjny, ale pojazdu.


주민등록번호 → national registry number → numer rejestracyjny



KTO JEST STARSZY


W oryginale:

 두 살 많은 이모는 이미 상경해 청계천 방직 공장에 다니고 있었는데, 어머니도 같은 공장에 춰직해 언니와 공장 언니 둘과 함께 두 평 남짓 벌집방에서 살게 됐다.


Wydanie angielskie:

Oh Minsook, Kim Jiyoung's mother, is the fourth of five children, two boys, two girls and a boy, in that order. 
Childhood, 1982-1994, page 23

i później:

Her sister, two years older than her, was working at the textile factory on Cheonggyecheon. 

Childhood, 1982-1994, page 24


Wydanie polskie:

Oh Minsook, matka Kim Jiyoung, była czwartym z pięciorga dzieci, które urodziły się w następującej kolejności: dwóch chłopców, dwie dziewczynki i chłopiec. 

Dzieciństwo 1982-1994, loc. 296 -mobi

i później:

Jej młodsza o dwa lata siostra pracowała w fabryce włókienniczej w dzielnicy Cheonggyechein.
Dzieciństwo 1982-1994, loc. 305 -mobi


Zamieściłam szerszy fragment w języku angielskim i dla porównania w języku polskim, by ukazać, że logicznie ze zdania poprzedniego wynikało, że Oh Minsook była przedostatnim dzieckiem i mogła mieć wyłącznie starszą siostrę.


Z punktu widzenia tłumaczenia też błąd powstał na ostatniej linii. 


두 살 많은 이모는 → her sister, two years older than her → jej młodsza o dwa lata siostra



Dodam, że wkradła się również literówka w nazwie własnej:


청계천 →  Cheonggyecheon →  Cheonggyechein


Cheonggyecheon - to część rekreacyjna Seulu, skupiona wokół rzeki, rewitalizowana.


Wszystkie powyższe błędy, jak pisałam powyżej, powinny zostać wyłapane podczas redakcji. W związku z tym, że jestem wyłącznie pasjonatem języków, nie czuję się w kompetencji do wypowiadania się na temat umiejętności tłumaczki, która zajmuje się tym zawodowo.

*zdjęcia pochodzą ze strony Goodreads, wszystkie wydania zostały przeze mnie zakupione w formie elektronicznej.

wtorek, 30 marca 2021

"Kim Jiyoung urodzona 1982" - Cho Nam-Joo

 

Kim Jiyoung urodziła się jako dziewczynka, choć rodzice chcieli chłopca.

Kim Jiyoung jest córką, więc jest gorsza od swojego brata.

Kim Jiyoung jest wzorową studentką, ale nie może odbyć stażu.

Kim Jiyoung ma najlepsze wyniki w pracy, jednak nie dostaje awansu.

Kim Jiyoung jest matką, więc musi porzucić karierę zawodową.

Kim Jiyoung jest kobietą.

Moja historia jest zwyczajna. Mieszkam w Korei Południowej. Jestem żoną, matką. Pracuję w dużej korporacji pełnej szpiegowskich kamer w damskich toaletach. Mężczyznom to nie przeszkadza, więc nikt się tym nie przejmuje. Jako pełnoetatowa mama muszę zrezygnować z pracy i zająć się domem, bo w oczach mężczyzn to obowiązek kobiety. Tak też zrobię. Rzeczywistość jednak okazuje się dla mnie trudniejsza i wpadam w pułapkę.

Czy mam taki sam problem jak Ty?

Powieść, która wywołała  międzynarodową dyskusję o prawach kobiet na całym świecie.

Ponad milion sprzedanych egzemplarzy w samej Korei Południowej.

[Wydawnictwo Mando, 2021]

[Opis i okładka: Wydawnictwo Mando]


AGA:

W 2016 r. nie interesowałam się jeszcze na tyle Koreą Południową, by usłyszeć o tzw. „sprawie morderstwa Gangnam Station” ( właściwie eng. Seocho-dong public restroom murder case, kor. 서초동 화장실 살인사건). 17 maja 2016 r. w Seulu 34-letni mężczyzna,  zadźgał na śmierć nieznaną sobie 23-letnią kobietę z powodu swojej nienawiści do kobiet, które przez całe jego życie odrzucały go i upokarzały. Mężczyzna okazał się schizofrenikiem, ale dobór ofiary według płci i wyjaśnienia swojego czynu oraz postawa policji, doprowadziły do ruchów społecznych. Ostatecznie morderca został skazany na 30 lat więzienia. Tego roku również w październiku ukazała się powieść Kim Jiyoung urodzona w 1982 ( kor. 82년생 김지영), która opisując mizoginistyczne społeczeństwo koreańskie, idealnie wpasowała się w nastroje społeczne.

W tym miesiącu powieść ukazała się również w Polsce, nakładem Wydawnictwa Mando, będącego marką Wydawnictwa WAM (najstarsze katolickie wydawnictwo), co było sporym zaskoczeniem, spodziewając się tego tytułu raczej w katalogu Wydawnictwa Kwiaty Orientu.

A o czym jest powieść Cho Nam-Joo (kor. 조남주)? Lapidarnie ujmując fabułę, po prostu o życiu codziennym kobiety w Korei Południowej. Niby nic, a jednak tak wiele. Gdy poznajemy bohaterkę ma ona 33 lata (34 koreańskie lata), męża i córeczkę. Na jesień udaje się do domu teściów na obchody święta Chusoek (kor. 추석), gdzie ujawnia się w pełni jej depresja. Czy zwykłe życie Kim Jiyoung, którą poznajemy od urodzenia aż do macierzyństwa, było aż tak ciężkie, by psychika kobiety nie wytrzymała?

Kim Jiyoung urodzona w 1982 jest bardzo zwięzłą i dobitnie rysującą życie i miejsce kobiet w koreańskim społeczeństwie. Mogłoby się wdawać, że w powieści odnajdziemy potworności, okrucieństwo, prześladowanie, co więcej bardzo odstające od realiów europejskich. Nic z tych rzeczy się nie ma. W Korei, sądzę, że nie tylko w niej, to malutkie drażliwe chwile, drobne incydenty, niewinne słowa, tworzą zamkniętą klatkę, w której trzyma się kobiety. Babcie, które faworyzują wnuków nad wnuczki, uczennice jedzące w stołówce po chłopcach, studentki nie wybierane na staże, pracownice pooglądane kamerkami w toaletach firmowych, żony zmuszane sytuacją do porzucania pracy na rzecz macierzyństwa, synowe, obciążane obowiązkami. Drobne, codzienne sytuacje, które w natłoku tworzą przerażający obraz dyskryminacji.

W tym samym czasie w Polsce dziewczynki wychowywały się w stanie wojennym, przetrwały upadek komunizmu, dorastały w dzikim kapitalizmie, studiowały, gdy kraj wchodził do Unii Europejskiej, wychodziły za mąż i miały dzieci. Wydawałoby się, że w tych burzliwych czasach, Polkom powinno żyć się gorzej. A jednak Polki miały i mają więcej wolności, która polega na posiadaniu prawa wyboru bez ponoszenia społecznych konsekwencji. Nieślubne dzieci nie padają ofiarą ostracyzmu, rodzice decydują o nazwisku dziecka i nie musi ono być po ojcu, kobiety zdobywają tytuły w dziedzinach i sportach dotąd kojarzonych, jako męskie, a dziewczynki są na równi kochane, jak chłopcy, bo dla rodziców najważniejsze jest ich szczęście i zdrowie, a nie płeć. Owszem nadal jest wiele do zrobienia w szczególności na polu macierzyństwa, zrównania zarobków i związków homoseksualnych, ale zdecydowanie Polska w XXI wieku, jest o wiele dalej na tej drodze niż Korea Południowa. Zaskakujące, że tak rozwinięty technologicznie kraj, prężnie się rozwijający, należy do państw, w którym „szklany sufit” jest chyba najgrubszy do przebicia dla kobiet. Glass Celling Index plasuje Koreę na 29 miejscu, porównywalnie Polska znajduje się na wysokim 8 miejscu.

Dlaczego tę powieść, która przypomina trochę raport w swej zwięzłości, tak dobrze się czyta? Ponieważ każda kobieta odnajdzie w Kim Jiyoung cząstkę siebie. Która z nas nie słyszała takich banałów, jak bycie nauczycielką jest najlepszym zawodem dla kobiety, że dopóki nie urodzi się syna, to nie wie się, co to naprawdę trudne macierzyństwo, że czasem starając się o pracę okazuje się, że jest się za młodą i zaraz urodzi się dziecko, albo za starą, więc zbyt skostniałą, by sprostać wymaganiom, można by mnożyć przykłady. Te drobne uwagi, dyskryminacje, opinie, przyporządkowywanie kobiecie powinności i obowiązków, wychowywanie jej w standardach, co wypada (idealnie to ilustruje filmik - Be a Lady They Said), a czego nie, dotknęło każdą z nas, a to pozwala utożsamić się z bohaterką. Cho Nam-Joo  napisała „głośno” to, co każda kobieta czasami miałaby ochotę wykrzyczeć. Weszła do głowy kobiet i wyciągnęła ból.

Powieść jest napisana z jednego punktu widzenia – kobiety, choć nie tylko dla kobiet. W tej konwencji nie znalazło się miejsca dla męskiego punktu widzenia. O mężczyznach świadczą wyłącznie czyny, a te w tej książce nie są wybitne, a niekiedy wręcz obrzydliwe. A jednak chciałabym również zrozumieć Koreańczyków, którzy utknęli w świecie, w którym też muszą sprostać oczekiwaniom społecznym i rodzinnym. Nie wspominając o tym, że tych mężczyzn wychowują kobiety, w tradycji, której stają się wszyscy ofiarami.

Kim Jiyoung urodzona w 1982 przemawia do mnie na wielu poziomach. Przeraża mnie, jak rzeczywistość dziewczynek i kobiet różniła się od mojej w tym samym czasie. Cieszę się, że miałam kochającą babcię, otwierającego przede mną świat ojca i mam wspierającego mnie męża. Jak niewiele trzeba, zwykłego szacunku i zrozumienia, by dwie kobiety z tych samych czasów, tak wiele różniło. Ale pomimo tego, na wiele aspektów mojego życia rzuciła nowe światło, pozwoliła mi dostrzec mechanizmy dyskryminacji, które w banalności dnia codziennego umykają. Przeraża mnie myśl, że żyjąc w konformizmie, mogę ich nie dostrzegać tych malusieńkich uświęconych przyzwyczajeniami i tradycją robaczków, które pozwalają mieć władzę nad nami. 

Kim Jiyoung urodzona 1982 prezentuję wycinek problemów, z którymi Korea, ale nie tylko ona, musi się zmierzyć. Postawa zaradnej i pracowitej matki, Oh Minsook, czy odważnych uczennic łapiących pedofila, ostrzega przed generalizowaniem, ale także wskazuje, jak wiele zależy od odwagi jednostek. Nadzieje na zmiany daje ewolucja prawa, ruchy społeczne, demonstracje sprzeciwiające się dyskryminacji, choć niestety zmiany najwolniej zachodzą w głowach ludzi.

Ocena: 10/10


Ciekawostka.

O książce dowiedziałam się dzięki Festiwalowi 5 Smaków, który odbywał się na przełomie listopada i grudnia. Jednym z filmów prezentowanych była właśnie ekranizacja powieści Choo Nam-Joo w reżyserii Bo-yeong Kim z 2019 r. Filmu nie obejrzałam, chcąc zapoznać się najpierw z powieścią, mam nadzieję, że teraz uda mi się z nim zapoznać.




poniedziałek, 15 marca 2021

"W lesie pod wiśniami w pełnym rozkwicie" - Ango Sakaguchi

 

Trzecia książka z serii Tajfuny Mini, prezentującą dzieła pisarzy i pisarek z pierwszej połowy XX wieku, którzy nie byli wcześniej tłumaczeni na język polski, a zdecydowanie na to zasługują.

Nazwisko Sakaguchiego możecie pamiętać ze wstępu do Zmierzchu, gdzie pojawia się jego Darakuron (Debata o dekadentyzmie). Ango, oprócz krytyki literackiej, pisał również fikcję – jego makabryczne, ale przejmująco piękne opowiadanie jest jednym z ulubionych tekstów Karoliny.

Trzeci tom w kolekcji "Tajfuny Mini".

Pomimo romantycznie brzmiącego tytułu "W lesie pod wiśniami w pełnym rozkwicie" to prawdziwie makabryczna opowieść o leśnym zbójcy, który porywa i morduje. Jedną z uprowadzonych piękności bierze sobie za kolejną żonę, a ta rozkazuje mu i zarządza, namawiając do coraz większych zbrodni, niczym japońska Lady Makbet.

Dlaczego jednak leśna droga wśród rozkwitłych wiśni napawa zbója takim przerażeniem..?

Fantastyczna, groteskowa wizja Ango Sakaguchiego, krytyka literackiego i pisarza, który zasłynął ze swoich esejów i naturalistycznych opowiadań o życiu w powojennej Japonii, prywatnie bliskiego przyjaciela Osamu Dazaia, autora "Zmierzchu".

[Tajfuny, 2021]

[Opis i okładka: Tajfuny i Empik]


AGA:

Szczęśliwie pochodzę z domu, w którym fascynowano się Japonią. Otaczały mnie książki o Japonii, serial „Shogun” (1980) z Richardem Chamberlainem i Toshirô Mifune obejrzany został ze sto razy, a i filmy Akiro Kurosawy, jak „Siedmiu wspaniałych”, „Rashomon”, czy „Tron we krwi”, nie były mi obce. Na studiach słuchałam tradycyjnej muzyki japońskiej i aż dziwne, że współlokatorzy nie wyrzucili mnie za drzwi, bo niewielu jest w stanie wytrzymać, a co dopiero docenić, śpiew, który wielu słuchaczom przywodzi na myśl zawodzenie obdzieranego kota ze skóry. Podobnie jest z literaturą japońską, niewiele osób po nią sięga, a jeszcze mniej jest w stanie docenić i polubić. Niektóre nazwiska japońskich pisarzy utrwaliły się w ogólnej świadomości czytelniczej, w szczególności Haruki Murakamiego i Kazuo Ishiguro. Osobiście z sentymentem i wdzięcznością podchodzę do Państwowego Instytutu Wydawniczego, poprzez którego wydania Yasunari Kawabaty w ramach Współczesnej Prozy Świata, miałam pierwszą styczność z prozą państwa kwitnącej wiśni. Czasy się jednak zmieniają, a pod tym względem na lepsze, i na polskim rynku pojawia się coraz więcej wydawnictw, promujących literaturę z Dalekiego Wschodu.

„W lesie pod wiśniami w pełnym rozkwicie” to wydane przez Wydawnictwo Tajfuny dwa opowiadania Ango Sakaguchiego, nie minę się z prawdą, pisząc, że nieznanego polskiemu czytelnikowi. Tym ciekawiej, że właśnie jego skrawek twórczości przedstawiła nam tłumaczka Karolina Bednarz. 

„W lesie pod wiśniami w pełnym rozkwicie” to historia rozbójnika, który grasując w obrębie przełęczy w pobliżu słynnej trasy Tōkaidō, zdobywa w ramach grabieży piękną kobietę, którą czyni swoją żoną. 

Piękno tej kobiety pochłonęło go tak, że ani jego oczy, ani jego dusza 
nie były zdolne do ruchu. Ale czuł niepokój.

Zafascynowany jej odmiennością, będąc pod jej przemożnym wpływem, ulega jej namowom, najpierw, by pozbawić życia prawie wszystkie dotychczasowe swoje żony, a potem, by przenieść się z samotnych gór do stolicy, by poczuć atmosferę miasta. Jednak związek oparty na pragnieniach kobiety, okazuje się wyjątkowo wymagający, niepokojący i krwawy. 

Drugie opowiadanie „Wielkouchy i księżniczka długiej nocy” to opowieść o młodym rzemieślniku, który zostaje zarekomendowany przez swojego mistrza, by udać się na dwór klanu Długiej Nocy. Niedoświadczony młodzieniec staje na dworze w konkury z innymi rzemieślnikami z prowincji Hida, o stworzenie najwspanialszego posążka Buddy wraz z zushi, miniaturowym drewnianym ołtarzykiem. Przez trzy lata tworząc figurkę Buddy, młody mężczyzna popada w coraz głębsze artystyczne szaleństwo, a piękno w opowiadaniu miesza się z brzydotą i okrucieństwem.

Mianownikiem wspólnym dla obu opowiadań jest podobna kreacja kobiecych postaci. Cytując za Karoliną Bednarz Sakaguchi „dodaje kobietom sprawczość obleczoną w warstwę okrucieństwa”. Piękna branka rozbójnika i księżniczka Długiego Dworu, nie są zwiewnymi, delikatnymi mimozami, nie są to również bezosobowe, ukazywane tylko przez pryzmat cielesności prostytutki, czy konkubiny. Obie kobiety, przywodzą na myśl siły niszczące, piękne i delikatne z zewnątrz, w środku harde i okrutne. Mężczyźni, pomimo że w ostatecznym rozrachunku finalizują swoimi decyzjami opowiadania, są jednak postaciami słabymi, zaślepionymi i uległymi. Poddają się fascynującemu pięknu, pomimo że czują podskórnie niepokój. Obrazy Sakaguchiego wywracają do góry nogami pojęcie piękna i fascynacji, bowiem piękno okazuje się brzydkie i odpychające, a brzydota i okrucieństwo fascynujące. Kolekcje głów towarzyszki rozbójnika, czy kolekcja wężowych trucheł Wielkouchego są pociągające w swym surrealistycznym istnieniu. Niejako poszukiwania sensu życia obu mężczyzn, staje się dla nich koniecznością, choć obłożone jest wieloma krwawymi potknięciami, wynikającymi z ich własnych działań, jak u rozbójnika, lub wręcz odwrotnie zaniechania ich, jak w przypadku Wielkouchego.

Oba opowiadania z pogranicza grozy i baśni, wymagają wielokrotnego czytania, by w pełni je docenić i odkrywać kawałek po kawałku. Nierzeczywiste w swym okrucieństwie, przedstawiają je w sposób tak zwyczajny i normalny, jakby były codziennością, i chyba to w tych opowiadaniach jest najbardziej niepokojące. 


Ocena: 7/10

wtorek, 9 marca 2021

"Język cierni. Opowieści snute o północy i niebezpieczna magia" - Leigh Bardugo


Leigh Bardugo, autorka z listy bestsellerów New York Timesa, zainspirowana mitami, baśniami i folklorem stworzyła cudownie klimatyczny zbiór opowiadań, których akcja wprost skrzy się od zdrad, zemsty, aktów poświęcenia i miłości. Wejdźcie do świata griszów…

Miłość przemawia kwiatami. Prawda wymaga cierni.

Udajcie się do świata mrocznych paktów zawieranych w blasku księżyca; świata nawiedzonych miast i głodnych lasów; świata zwierząt mówiących ludzkim głosem i golemów z piernika. Do świata, w którym młoda syrena głosem przywołuje śmiercionośne sztormy, a strumień może spełnić życzenie usychającego z miłości chłopaka – lecz zażąda za to okrutnej ceny.

Fragment: tutaj.

[Wydawnictwo Mag, 2017]

[Opis i okładka - Wydawnictwo Mag]

AGA:

Po przeczytaniu „Cienia i kości”, chciałam dalej kontynuować przygodę w świecie Griszów, niestety kolejny tom był ode mnie ponad sześćset kilometrów. To kara za opuszczenie domowych pieleszy, razem z dzieciństwem, musiałam pozostawić za sobą bibliotekę, bo zachciało mi się samodzielnego życia. Szczęśliwie istnieje jeszcze coś takiego jak poczta, oby nie ta polska, i wystarczy (tylko!) uzbroić się w cierpliwość. Do tego czasu przegrzebałam własne zbiory i odnalazłam, długo czekający na swoją kolej „Język cierni”. 

Książka na półce od razu rzuca się w oczy. Czarny grzbiet i złote litery z cierniowymi zdobieniami, twarda oprawa, pięknie ilustrowana ze zmiennym kolorem tekstu. Podobny zabieg typograficzny  zastosowano w książce Michaela Ende „Niekończącej się historii”. Pomimo że staram się aktualnie kupować głównie ebooki, to niektóre wydania mogą prezentować całe swoje piękno, wyłącznie w wersji papierowej i z „Językiem cierni”, właśnie tak jest. Piękne ilustracje, którymi strony opatrzone są na styl bordiur, przypominają mi w estetyce baśnie rosyjskie, które czytano mi, gdy byłam dzieckiem. Sądzę, ale jestem w tej kwestii laikiem, że Sara Kipin inspirowała się rosyjskim ilustratorstwem, co odnajduję w smukłości oddawanych sylwetek zarówno ludzi, jak zwierząt, ale znacznie prostszą kreską i utrzymaną w jednej tonacji kolorystycznej utrzymanej w obrębie opowiadania. Z dzieciństwa pamiętam „Bajki” Puszkina i „Konika garbuska” Jerszowa, dlatego z sentymentem napawałam oczy ilustracjami Kipin.

„Język cierni. Opowieści snute o północy i niebezpieczna magia”, to zbiór sześciu opowiadań, których akcja, co prawda dzieje się w uniwersum Griszy, ale poza nazewnictwem geograficznym, raczej nic więcej z nim nie ma wspólnego.  Początkowo miał powstać prequel „Cienia i kości”, w konsekwencji „powstała opowieść, którą tacy bohaterowie mogliby usłyszeć w dzieciństwie”.  Dlatego też po tę książkę może sięgnąć każdy, kogo swoją urodą skusi.

Ze wszystkich historii to „Wiedźma z Duvy” dotknęła mojej wyobraźni do żywego. Jest to wariacja na temat Jasia i Małgosi i jak sama pisarka wspomina, była to bajka, „która prześladowała mnie w dzieciństwie”. W konstrukcji baśni, przemyśleniu fabuły, w manipulowaniu wyobraźnią czytelnika, widać fascynację nią. Jest cudowną krytyką ludzi, którzy mają tendencję do kierowania się w życiu przypuszczeniami, stereotypami i podejrzliwością opartą na intuicji, plotkach i przeświadczeniach, zamiast na materialnych dowodach. Odmienne zakończenie od oryginału, zasiewa w czytelniku niepokój, że w rzeczywistości jest ślepy i nie potrafi dostrzec w porę niebezpieczeństwa.

Kilka lat temu czytałam opowiadanie Catherynne Valente (autorki „Opowieści sieroty” dwutomowej baśniowej wariacji na temat „Księgi tysiąca i jednej nocy”) pt. „Subtelna architektura” ( Fantasy & Science Fiction 01 (5) 2011). Opowiadanie podobnie jak u Bardugo, jest odmienną wersją Jasia i Małgosi. Realizacja opowiadania całkowicie odmienna, ale co obie autorki łączy, to punkt widzenia głównego bohatera. Jednak nie dotyczy to „Wiedźmy z Duvy”, a ostatniej opowieści ze zbioru - „Jak woda wyśpiewała ogień”. Opowiadanie nawiązuje do baśni Hansa Christiana Andersena „Mała syrenka”, ale tak jak u Valente, jest anatomią zbrodni, ukazuje ewolucję bohatera, który w wyniku dokonywanych wyborów lub ich braku, zostaje zmuszony do podejmowania złych decyzji. Jest to zresztą najpoważniejsze opowiadanie, które bardzo dobitnie zwraca uwagę na wpływ społeczeństwa i rodziny na kształtowanie się jednostki.

Pozostałe opowiadania reprezentują raczej klasyczne baśnie, nadal zmodyfikowane, ale nie drażniące tak myśli, jak te powyżej wymienione. „Książę-żołnierz” i „Mały Nożyk”, choć ciekawie zrealizowane, nie są tak przewrotne, ani nie niesie ze sobą tak mocnego przekazu. „O lisie, który chciał być za sprytny” można rzec, że jest przestrogą przed zaślepieniem z miłości, która nie dostrzega gry pozorów. A najbardziej poetycką i magiczną, najbardziej zbliżoną do koncepcji baśni okazała się „Ayama i cierniowy las”, przepiękna historia, mądra, magiczna i dogłębnie ukazująca strach przed odmiennością.

Autorka w posłowiu wspomina o drażniącej nucie, którą potrafimy wyczuć w znanych historiach, która podskórnie ostrzega nas przed wyczuwaniem fałszu i niebezpieczeństwa. Dopiero po przeczytaniu „Języka cierni” zrozumiałam, dlaczego doceniłam „Cień i kość”. Leigh Bardugo komplikuje swoje historię, wykorzystując na swoją korzyść właśnie, tę ostrzegawczą nutę. Baśnie i bajki miały za zadanie przestrzegać strasząc, okrucieństwo nie miało być apoteozą, lecz środkiem parenetycznym. I tak u Bardugo, niewinne buzie ukrywają okrucieństwo, rodzice kłamią i wykorzystują potomstwo, książęta są żądni władzy, a syrenki gubi ambicja. Można by wymieniać i wymieniać przykłady wad ludzkich, które pisarka piętnuje.

„Język cierni. Opowieści snutych o północy i niebezpiecznej magii” z 2017 roku zaskarbiło sobie  rzeszę czytelników i nominowane było w plebiscycie Goodreads Choice w kategorii young adult & sf. Szczęśliwie coraz więcej pisarzy sięga po konwencję baśni, pisząc własne lub parafrazując te już istniejące. Poza „Językiem cierni”, polecam „Baśnie osobliwe” Ransoma Riggsa, twórczość Catherynne Valente, a sama muszę sięgnąć po nasze rodzime „Harde baśnie”.

Ocena: 8/10