czwartek, 17 grudnia 2020

"Niedźwiedzi bóg" - Hiromi Kawakami

 

11 marca 2011 dzieli współczesną Japonię na tę przed i po. Jednym z pierwszych tekstów literackich, który pojawił się w świecie po, było opowiadanie Niedźwiedzi bóg 2011 – historia Niedźwiedzia, który wprowadza się w sąsiedztwie i zabiera nas na spacer. Czytelnikom śledzącym twórczość Hiromi Kawakami była to fabuła znana – w końcu o tym samym traktowało opowiadanie Niedźwiedzi bóg, od którego autorka rozpoczęła swoją pisarską karierę. W 2011 roku postanowiła jednak opowiedzieć tę samą historię na nowo, udowadniając, że w świecie po nic już nie będzie takie samo.

Polskie wydanie Niedźwiedziego boga przedstawia czytelnikom obie wersje opowiadania, które obecnie stanowią kanon literatury „po Fukushimie”. To dwie krótkie nowelki o świecie przed i po – które idealnie uchwyciły to, czego na co dzień wolimy nie widzieć. Wydanie o tyle wyjątkowe, że oprócz polskiej wersji w tłumaczeniu Beaty Kubiak Ho-Chi, znajduje się w nim też oryginalny tekst japoński. Całość dopełnia wstęp Karoliny Bednarz.

[Tajfuny, 2019]

[Opis i okładka: Tajfuny]


AGA:

Na przełomie listopada i grudnia odbył się 14. Azjatycki Festiwal Filmowy Pięć Smaków. W dobie pandemii znamiennym jest, że wiele akcji, które kiedyś były by nie do pomyślenia, teraz są realizowane z sukcesem. Dzięki nieznośnemu COVID-19, który utrudnił, a niektóre czynności, uniemożliwił, wiele aspektów życia przeniosło się do świata online. Pomimo że mieszkam w konurbacji (czyż nie piękne pojęcie?!*), to irytujące były zawsze dla mnie docierające ze stolicy informacje o festiwalach, kursach, czy wydarzeniach kulturalnych. Teraz nie ma z tym problemu, kultura wyszła poza granice dużych aglomeracji miejskich.

Czemu w ogóle wspominam o tym festiwalu, gdy miałam pisać o książce Hiromi Kawakami? Na Festiwalu Pięć smaków obejrzałam wiele filmów, jedne wiadomo lepsze, inne słabsze.  Jednym z nich był film Yoshinari Nishikori Nad rzeką Takatsu (The Takatsu River / Takatsugawa 2019). Wielowymiarowa, nostalgiczna i ciepła historia o lokalnej społeczności żyjącej w małej miejscowości nad rzeką Takatsu. Film skupiający się nad problemami dręczącymi społeczeństwo japońskie, jak starzenie się społeczeństwa, wyludnianie się prowincji, przedstawia również bardziej ogólne problemy jak zderzenie świata starych i młodych, kultywowanie tradycji, czy rozszerzająca się działalność deweloperska. Ten przyjemny w odbiorze obraz życia codziennego, przywołany został niejako przez nowele Niedźwiedzi bóg. Oba obrazy traktują o przemijalności pewnego stylu życia, spowodowanego rozluźnianiem się więzów społecznych- kizuna, i groźbą, jaką to za sobą niesie. 

Sięgając po Niedźwiedziego boga, koniecznie trzeba zacząć od wstępu autorstwa Karoliny Bednarz. 

Zazwyczaj robię odwrotnie, najpierw czytam tekst, a potem wszystkie wstępy , przedmowy i posłowia, by wyrobić sobie wpierw własny pogląd, który potem uzupełniam. Kamisama, jednak, aby była w pełni zrozumiana, wymaga od czytelnika wiedzy, jak powstawała. Tomik składa się bowiem z dwóch opowiadań: Niedźwiedziego boga, napisanego w 1993 r. (wyd. 1994 r.) i Niedźwiedziego boga 2011, które, co jest znamienne, są tą samą nowelą napisaną jednak przed i po Fukushimie.

Niedźwiedzi bóg, gdyby czytać go bez zawartej we wstępie wiedzy, jest prostą opowiastką o wspólnym spacerze człowieka (narratora) z niedźwiedziem. Piesza wycieczka nad rzekę, poza faktem udziału w niej niedźwiedzia, nie jest usiana żadnymi przygodami i w swojej konstrukcji jest bardzo prosta. Niedźwiedź symbolizuje w opowiadaniu staroświeckość, podobnie jak w wyżej wspomnianym filmie bohaterowie tańczący kagura, zmaga się z odchodzeniem w niepamięć tradycyjnych elementów życia społecznego- w tym przypadku uprzejmości i ogólnej kultury własnej. Gorący wiosenny dzień, pobyt nad rzeką, spotkania z innymi ludźmi, wydają się sielskie, ale gdzieś przez skórę czuć, że pomimo uprzejmości niedźwiedzia, nie jest on traktowany z szacunkiem, a raczej jako abberacja. Oczywiście Hiromi Kawakami nie pisze o tym wprost, należy samemu wydobyć głębię z historii spaceru nad rzekę. Aczkolwiek to opowiadanie zyskuje na jeszcze większym wydźwięku, gdy zestawi się je z Niedźwiedzim bogiem 2011. Jest to w sumie to samo opowiadanie, jakby nadpisane na to pierwsze. Karolina Bednarz cytując Katsuya Matsumoto używa pojęcia „podwójnej ekspozycji”, które w punkt oddaje zabieg dokonany na opowiadaniu przez Kawakami. Swoisty palimpsest dodaje wyłącznie drobne elementy, które przedstawiają nową rzeczywistość: ubiory ochronne, wyludnienie, licznik Geigera. Czytelnik, który zapoznał się z historią powstania tego opowiadania, będzie świadomy, że użyte w opowiadaniu „po tamtym zdarzeniu” dotyczy uszkodzenia elektrowni w Fukushimie. W ten sposób przedstawia  dobitny obraz, jak w wyniku jednego zdarzenia, zmieniła się rzeczywistość, w której trzeba na nowo układać sobie życie. Jest to niejako faktyczne opowiadanie post apo, tym boleśniejsze, że wydarzyło się naprawdę. Gdyby nie ten fakt, można by traktować Niedźwiedziego boga 2011, jak opowiadanie fantastyczne, które bardzo przypomina mi w kreowaniu świata, choć może nie aż tak dojmująco pesymistyczne, Ślepe stado Johna Brunnera, które zresztą polecam przeczytać.

Wydawnictwo Tajfuny wydało te dwa opowiadania, choć trzeba przyznać dość drogo (64 strony za 35 złotych), bardzo estetycznie i starannie. Życzyłabym sobie, aby więcej pozycji było wydawanych z podobną pieczołowitością oraz dwujęzycznie. Poza ceną zarzuciłabym może jeszcze brak sequelu Niedźwiedziego boga, a mianowicie Lunchu na trawie. Byłby to pełen obraz historii tego jednego kami (bóstwa).

Na koniec dodam, że w czasach pandemii, oba opowiadania, pomimo że traktują o innych wydarzeniach, są bardzo aktualne i uniwersalne. W Posłowiu autorka napisała: 

Pisałam je raczej [opowiadanie], by wyrazić swoje zaskoczenie tym, że nasze codzienne życie, które wciąż trwa, może się tak bardzo zmienić przez splot wydarzeń”. 


Ocena: 9/10



*konurbacja – o tym, że mieszkam w konurbacji trójmiejskiej dowiedziałam się dzięki Patricii Briggs. Akcja serii o Mercedes Thompson rozgrywa się również w Tri-Cities, w stanie Washington.

środa, 25 listopada 2020

"Czas ciszy" - Patricia Briggs

 

Patricia Briggs zawsze oddaje czytelnikom ekscytującą, magiczną, baśniową i nieprzewidywalną opowieść.

"Czas ciszy" należy do najlepszych. - Erin Watt, #1 New York Times autorka bestsellerowej "Serii królewskiej"

Napadnięta i porwana na własnym terytorium, Mercy dostaje się w szpony potężnego wampira, który zamierza posłużyć się nią jako bronią przeciw alfie watahy wilkołaków, Adamowi oraz przywódcy wampirów z Tri-City. Mercy udaje się uciec pod postacią kojota, jednak oto odkrywa, że naga, bez pieniędzy, znalazła się w samym środku Europy...

Nie jest w stanie skontaktować się z Adamem i resztą stada- została całkowicie sama. Musi znaleźć sprzymierzeńców, walczyć z wrogiem i odkryć, kto jest kim, a przy tym nie wywołać wojny pomiędzy wampirami i wilkołakami. Tymczasem w sercu starej Pragi budzą się przedwieczne duchy i moce...


[Fabryka Słów 2020]

[Opis i okładka: Fabryka Słów]

AGA:

Siadając do napisania recenzji dziesiątego już tomu przygód Mercedes Thompson, stwierdziłam, że bardzo trudno jest to zrobić. Kto bowiem sięgnie, by ją przeczytać? Osoby, które tak daleko zawędrowały w opowieści pani Briggs o wilkołaczej rodzinie dorzecza rzeki Kolumbii, wiedzą, że warto po tę książkę sięgnąć, a nowi czytelnicy, raczej czytają opinie pierwszych tomów. Aczkolwiek może i jedni i drudzy, chcieliby się upewnić, czy autorka, snując tak długą historię, jest w stanie utrzymać odpowiedni poziom.

Mercy tym razem narozrabia w Europie. Oczywiście nie robi tego specjalnie, początkowo nawet nie ma na to zbyt dużego wpływu, ale z czasem odzywa się w niej Kojot i jakoś kończy się impreza, jak zawsze - wielką draką.

Zaczęło się niewinnie, od braku jajek. Czekoladowe ciasteczka są nie tylko tuczące, ale bywają powodem nieprzewidzianych w skutkach perturbacji życiowych. Hmm, ciekawe zazwyczaj bywa to paczka papierosów, piwo lub mleko, ale jajka? W drodze powrotnej z wyprawy po jajka, samochód Mercy trafia na przeszkodę, albo precyzyjniej rzecz ujmując, to ciężarówka trafia w samochód Mercy, w sumie Adama, ale nie będę się czepaiła. Dzięki drobnemu wypadkowi komunikacyjnemu, kojocica poznaje dawnego kochanka Marsilii. Pamiętacie, taka wampirzyca, co to nie pała miłością do wybranki alfy. Iacopo Bonarata, Władca Nocy, przywódca mediolańskiej chmary i w zasadzie przywódca większości wampirów, bo o nim mowa, może świadomie, ale bez świadomości jak wielkie, ściąga sobie na głowę kłopoty w postaci Mercy, potem jeszcze Adama, Brana, Marsilii, Elizawiety, jakiegos króla goblinów.... no dobrze, na ratunek Mercedes leci multirasowy oddział szturmowy, przepraszam wróć, korpus dyplomatyczny. Potem jest tylko coraz lepiej, jakby to Kojot ujął -niewyobrażalnie pięknie.

W konsekwencji wyczynów Mercy, wszyscy trafiają w końcu do Pragi. Wielki plus dla autorki, że przeniosła miejsce akcji na ziemię europejską, w dodatku tak bliską polskiej granicy. Pomimo że jest to miła odmiana, nie umiałam wgryźć się w tę Pragę Briggs. Niestety, jak dla mnie, autorka nie umiała oddać ducha Pragi i tamtejszych ludzi, a wstawki z opisami, czy wywodami historycznymi, brzmiały jak teksty wyczytane w przewodniku dla turystów. Ten brak atmosfery i sztywne opisy szczęśliwie są jednymi i to w sumie znikomymi minusami całej historii.

„Czas Ciszy” nie zawodzi z pewnością pod względem wartkiej i zmiennej akcji oraz różnorodności bohaterów. Wielkim atutem jest humor. Cudowne dowcipne, czasem sarkastyczne wstawki, uprzyjemniają lekturę i tylko podkreślają fakt, że autorka ze swoją bohaterką nieustająco się ze sobą przyjaźnią. Jest to niezmiernie ważne, ponieważ czytelnik czuje te pozytywne relacje i sam staje się częścią tej historii.

Polecam „Czas ciszy” wibrujący humorem i przygodami. Teraz zabieram się za kolejny tom „Klątwę Burzy”, ma być ponoć jakiś burzowy jeździec.

Ocena: 9/10

PS. Zwróćcie uwagę, co będzie szeptał Kojot Mercy do ucha.

PS.cd. Od tego tomu jestem wielką miłośniczka Elizawiety Arkadiewny. Mam nadzieję, że doczeka się własnej opowieści.






niedziela, 1 listopada 2020

"Wstrząsy wtórne" - Marko Kloos

 

„Nowy cykl, który może okazać się tak samo wciągający jak „Frontlines” (...) Akcja jest równie ekscytująca, podstawy naukowe równie solidne, napięcie równie wysokie. Pierwszy tom pochłonąłem w jeden dzień i już nie mogę się doczekać kolejnego” — George R. R. Martin

W obejmującym sześć planet systemie Gaja przypominająca Ziemię Gretia dąży do stabilizacji w obliczu międzyplanetarnej wojny. Zawiązuje się niepewny sojusz służący ratowaniu gospodarki, zasobów oraz populacji.

Do gry wraca Aden Robertson. Poświęcił dwanaście lat przegranej sprawie, na rękach ma krew pół miliona ofiar, a teraz próbuje znaleźć sposób, by wieść dalsze życie.

Nie jest jedyny.

Oficer marynarki był świadkiem niepojętych ataków na ocaloną flotę. Sierżant z sił okupacyjnych stąpa po coraz mniej przyjaznym gruncie. Zaś młoda kobieta, na którą spadły obowiązki wiceprezesa rodzinnego imperium surowców, staje w obliczu zagrożenia, jakiego nigdy się nie spodziewała.

[Fabryka Słów, 2020]

[Opis i okładka: Fabryka Słów]

Dziękuję Fabryce Słów za udostępnienie egzemplarza.


AGA:

Od lat dziewięćdziesiątych mam wielki sentyment i słabość do powieści z gatunku space opera.  Książki takich autorów  jak Louis McMaster Bujold, Elizabeth Moon, Timothy Zahna, Anne McCaffrey, Johna Scalzi, Davida Webera, a od niedawna Evana Currie'ego i Marko Kloosa, zawsze dostarczają przyjemnej rozrywki. Ten podgatunek fantastyki nastawiony na kosmiczne przygody, pełen wartkiej akcji i międzygalaktycznych konfliktów, ma za zadanie wciągnąć czytelnika w swoją wartką fabułą i pozwolić mu oderwać się od rzeczywistości. W 2016 roku Fabryka Słów postawiła na Marko Kloosa i jego cykl, nadal nieukończony, Frontlines. Pomimo że cykl był debiutancki, autor poradził sobie całkiem nieźle, w szczególności w początkowych tomach. Niedawno natomiast ukazały się Wstrząsy wtórne, będące pierwszym tomem Wojen Palladowych. 

Sięgając po nową książkę autora, zastanawiam się, czy nie popadnie on w schematyzm, czy udźwignie ciężar nowej historii. Sądzę, że Marko Kloss poradził sobie pierwszorzędnie.

Zacznę może od początku. Wbrew temu, co podaje opis na okładce i odmiennie do cyklu Fronlines, bohaterów we Wstrząsach Wtórnych jest aż czterech: Aden, Idina, Dunstan i Solveig. Pięć lat po wojnie Rhodii z Sojuszem, wszyscy mierzą się z rzeczywistością powojenną. Rhodyjczycy, znienawidzeni przez wszystkie nacje Sojuszu, muszą godzić się na okupację i sankcje ekonomiczne, Gretyjczycy, zmęczeni wyniszczającą wojną, muszą ich tolerować, jeśli chcą uzyskać reparacje. Napięcia społeczne po obu stronach rosną, a najwyraźniej powojenne status quo, jest komuś mocno nie na rękę. Wystarczy iskra, by animozje, ponownie urosły w siłę i rozpętały nowe piekło. 

W tej rzeczywistości Aden, Rhodyjczyk, czarnogwardzista, wychodzi po pięciu latach niewoli
na wolność i próbuje poukładać sobie życie, pomimo obciążającej go przeszłości. Idina, do szpiku kości Palladka i wojowniczka Sojuszu, traci swoich towarzyszy broni i zostaje wciągnięta w konflikt o charakterze hybrydowym. Dunstan, oficer Marynarki Rhodii, próbuje rozwikłać zagadkę zniszczenia zarekwirowanej floty gretyjskiej. A Solveig, spadkobierczyni potężnej gretyjskiej firmy, stara utrzymać rodzinny interes, pomimo obciążających całą gospodarkę Rhodii reparacji wojennych. Tę czwórkę połączy jeden wróg, który w sianiu chaosu ma swój ukryty cel.

 Po cyklu Fronlines, co ewidentnie widać we Wstrząsach wtórnych, Marko Kloos wyciągnął właściwe wnioski. Wprowadził kilku różnorodnych bohaterów, będących w opozycyjnych rolach i reprezentujących różne role społeczne. Wokół nich utworzył osobne wątki, a wszystko spiął klamrą nowego hybrydowego konfliktu. Ten tajemniczy wróg stał się osią fabuły i prawdopodobnie w następnych tomach połączy ze sobą bohaterów, którzy zawiążą sojusz przeciwko nowemu zagrożeniu. Rozbicie fabuły na wielu bohaterów, pozwoli autorowi na uniknąć błędu z cyklu Fronlines, a mianowicie schematyczności. W ten sposób można się spodziewać, że cykl Wojen Palladowych znacznie dłużej będzie cieszył czytelnika, na równym poziomie. 

Wstrząsy wtórne są dopiero bardzo dobrze skonstruowanym preludium do właściwej akcji, która zapewne rozwinie się w następnych tomach. Powieść nie zawiodła mnie pod żadnym względem i zawiera wszystko to, czego spodziewałabym się po dobrej space operce.

Ocena: 9/10

środa, 29 lipca 2020

"Korea Północna. Dziennik Podróży" - Michael Palin

Szczera, błyskotliwa i pełna cierpkiego humoru relacja Michaela Palina z podróży po Korei Północnej. Wyjątkowe spojrzenie na ten fascynujący kraj, budzący zarówno grozę, jak i współczucie, a znany większości z nas wyłącznie z pierwszych stron gazet i czerwonych pasków serwisów informacyjnych.

W maju 2018 roku Michael Palin – niegdyś członek grupy Monty Pythona, a dziś nałogowy, nieustraszony, a przy tym przesympatyczny globtroter – wybrał się wraz z ekipą filmową do Korei Północnej. Chciał na własne oczy zobaczyć, jak wygląda codzienne życie obywateli najbardziej odciętego od świata, spowitego mgłą tajemnicy państwa. Jego serial dokumentalny z tej podróży zachwycił miliony widzów.

Teraz Palin publikuje swój starannie ukrywany dziennik, spisywany podczas pobytu w kraju pełnym osobliwości i zupełnie innym niż wszystkie, które dotąd odwiedził. To właśnie tam znajduje się najwyższy niezamieszkany budynek na świecie, to tam mieszkańców stolicy co rano budzą emitowane z miejskich głośników dźwięki hymnu „Gdzie jesteś, Drogi Generale”, i to tam dopuszcza się wyłącznie piętnaście oficjalnie zatwierdzonych fryzur.

W niepodrabialnej, ciepłej narracji Michaela Palina, okraszonej jedynym w swoim rodzaju poczuciem humoru, przeczytamy o uderzającym kontraście między nowoczesną stolicą pełną monumentalnych pomników a ubogą prowincją, która nie zmieniła się od dekad; o pięknie północnokoreańskiej przyrody; o wycieczce do strefy zdemilitaryzowanej i o wizycie w kilkusetletniej akademii konfucjańskiej.

[Wydawnictwo Insignis, 2020]
[Opis z: Empik, okładka: własna]

AGA:

W 2018 roku Michael Palin wyruszył w podróż do Korei Północnej, przygotować dokument podróżniczy dla brytyjskiej stacji telewizyjnej Channel  5. Podróż do najbardziej izolującego się państwa na świecie zaowocowała nie tylko programem dokumentalnym, ale również dziennikiem podróży, który niedawno ukazał się nakładem Wydawnictwa Insignis.
W związku z tym, że od roku interesuje się Koreą, co prawda bardziej tą Południową, niż Północną, a że uważam, że nie można poznawać tak naprawdę jednej bez drugiej, dlatego ukazanie się nowej pozycji z zakresu moich zainteresowań, ucieszyło mnie. Byłam tym bardziej podekscytowana, że podróż autora odbyła się niedawno, a i sama osoba pana Palina zachęcała do lektury. 
I tak to właśnie czasem bywa, im większe oczekiwania, im wyższy piedestał, tym rozczarowanie i upadek z niego boleśniejszy.
„Korea Północna. Dziennik podróży” jest dokładnie tym, czym powinien być, czyli pisaną na bieżąco relacją piętnastu dni podróży do i po Korei. Michael Palin w bardzo swobodnym, prostym i subiektywnym stylu opisał swoje wrażenia z kraju, który większości kojarzy się z bronią jądrową i politycznym konfliktem ze Stanami Zjednoczonymi. Styl ten jednak jest tak prosty, a spostrzeżenia obciążone manierą subiektywnego wyrażania opinii, co się autorowi wydaje, że sprowadza tę książkę do poziomu wypracowania ucznia szkoły podstawowej. Czytając książkę, miałam wrażenie, że pan Palin nie przygotował się do tego wyjazdu w żadnym stopniu, chciał zdobywać wiedzę na miejscu, nie potrafiąc zadawać właściwych pytań. Obciążony zachodnioeuropejskimi wyobrażeniami o państwach komunistycznych, wierzył, że indagując rozmówców, wymusi na nich ukazanie” prawdziwego” oblicza, jako ludzi wolnych myślicielsko, tylko zniewolonych przez reżim. Żałosne, dziecinne docinki człowieka, który przyjechał z demokratycznego państwa, spowodowały, że nie tylko nie dowiedział się niczego nowego, ale także dał się wodzić za nos. 
Oczywiście sięgając po tę lekturę nie spodziewałam się reportażu z miejsc normalnie niedostępnych dla obcokrajowców. Ze wszystkich miejsc, które odwiedził autor najlepiej prezentowały się  Góry Diamentowe, kurort Wonsan, czy Wielka Biblioteka Ludowa. Oczywiście poza pobytem w Kumgang, pozostałe miejsca były zaledwie wzmianką. Cała podróż wydaje się bardzo powierzchowna i płytko relacjonowana, jedynie wizyta na wsi pana Palina, jeśli posiada się choć trochę wiedzy na temat gospodarki Korei, pozwala na odrobinę realnego spojrzenia na życie Koreańczyków.
„Korea Północna. Dziennik podróży”, to typowy przykład tego, że mając nazwisko, można sprzedać wszystko. Niestety relacja z tej podróży jest bezwartościowa i nawet fotografie nie ratują sytuacji. Wydanie  dziennika na grubym papierze, spowodowało, że może przyjemnie się patrzy na tekst, ale zdjęcia straciły na kolorze i ostrości. 
Szczerze odradzam tę lekturę tej książki.

W tej bogato ilustrowanej zdjęciami książce czytelnicy znajdą też to, co w twórczości Palina cenią sobie najbardziej – jego rozmowy z miejscowymi: przewodnikami, nauczycielami, artystami na usługach propagandy, rolnikami i żołnierzami. Uniwersalne ludzkie wartości ujmująco przeplatają się w nich z brakiem zrozumienia dla innego pojmowania świata, co zachęca do refleksji nad istotą i główną siłą napędową życia obywateli w jednym z najbardziej ponurych i zatrważających reżimów świata.

Ocena: 1/10

czwartek, 21 maja 2020

"Dom Ziemi i Krwi. Księżycowe Miasto. Tom 1.1" - fragment



Fragment 1


Przed drzwiami galerii czekała wilczyca, co oznaczało, że był czwartek. To z kolei oznaczało, że Bryce była potwornie zmęczona, skoro ustalała upływ dni tygodnia na podstawie obecności lub nieobecności Daniki.
Ciężkie metalowe drzwi Griffin Antiquities zadrżały od uderzeń pięści wilczycy. Bryce dobrze znała te dłonie i wiedziała, że pomalowane na metaliczny fiolet paznokcie rozpaczliwie domagają się manicure. Chwilę później rozległ się ostry głos kobiecy, przytłumiony przez stal:
– Na Hel, otwieraj, B.! Ja pieprzę, jak tu gorąco!
Bryce, która siedziała przy biurku w skromnym salonie pokazowym galerii, uśmiechnęła się i wywołała obraz z kamer przed wejściem. Założywszy kosmyk czerwonych niczym wino włosów za szpiczasto zakończone ucho, powiedziała do interkomu:
– Czemu jesteś taka brudna! Wyglądasz, jakbyś przetrząsała kontener ze śmieciami!
– Co ty pierdzielisz? Że co niby robiłam? – Danika podskakiwała to na jednej nodze, to na drugiej. Jej czoło lśniło potem. Przetarła je brudną ręką, rozmazując krople czarnej cieczy.
– Przetrząsała. Zrozumiałabyś mnie, gdybyś kiedykolwiek wzięła książkę do ręki – powiedziała uśmiechnięta Bryce i wstała od biurka. Cieszyła się z przerwy w badaniach, które zapowiadały się nużąco.
Galeria nie miała okien, złożony system kamer stanowił jedyny sposób na sprawdzenie, kto stoi na zewnątrz. Dzięki dziedzictwu Fae Bryce dysponowała znakomitym słuchem, ale nie była w stanie usłyszeć wiele z tego, co się działo za żelaznymi drzwiami – poza waleniem pięściami. Nagie, pozbawione wszelkich dekoracji ściany z piaskowca kryły najnowszą technologię oraz znakomitą magię, która podtrzymywała działanie galerii oraz chroniła wiele książek przechowywanych w archiwum pod powierzchnią ziemi.
– Czy to Danika? – odezwał się kobiecy głos zza grubych na sześć cali drzwi do archiwum.
„Zupełnie jakbym przywołała ją samym myśleniem o piętrach pod moimi obcasami” – pomyślała Bryce.
– Tak, Lehabah. – Bryce położyła dłoń na klamce frontowych drzwi.
Wpojone w nią zaklęcia zadrżały pod jej dłonią i oplotły jej piegowatą, złocistą skórę niczym strużki dymu. Dziewczyna zacisnęła zęby i wytrzymała nieprzyjemne doznanie, do którego nadal nie mogła się przyzwyczaić, choć pracowała w galerii od roku.
– Jesiba nie lubi, gdy ona tu przychodzi – ostrzegła ją Lehabah, nadal zasłonięta pozornie prostymi drzwiami z metalu.
– To ty tego nie lubisz! – poprawiła ją Bryce i zmrużyła bursztynowe oczy, wpatrzona w drzwi do archiwum. Wiedziała, że po drugiej stronie unosi się niewielka ognista zjawa, podsłuchując, jak zawsze, gdy ktoś przychodził. – Lepiej wracaj do pracy.
Lehabah nie odpowiedziała, co oznaczało, że przypuszczalnie odpłynęła w dół, by strzec ksiąg na niższych piętrach.
Bryce wywróciła oczami i szarpnięciem otworzyła frontowe drzwi. W jej twarz uderzyło powietrze tak gorące i suche, że wręcz groziło wyssaniem z niej życia. A lato dopiero co się zaczęło.
Danika nie tylko wyglądała, jakby przetrząsnęła śmietnik, ale tak też śmierdziała. Kosmyki jej srebrzystych blond włosów, zazwyczaj prostych i jedwabistych, umykały z grubego, długiego warkocza. Pasemka ametystu, szafiru i różu upstrzone były plamami ciemnej, oleistej substancji, cuchnącej metalem i amoniakiem.
– Ale ty się grzebiesz – warknęła Danika i wkroczyła do galerii.
Miecz przytroczony do jej pleców podskakiwał z każdym krokiem. Warkocz wplótł się w starą, skórzaną rękojeść i gdy Danika zatrzymała się przed biurkiem, Bryce pozwoliła sobie go uwolnić. Chwilę później szczupłe palce Daniki odpięły rzemienie, którymi przymocowała broń do znoszonej kurtki motocyklowej.
– Muszę to zrzucić tu na kilka godzin – powiedziała i ruszyła z mieczem w ręku do kantorku, ukrytego za drewnianą ścianką działową.
Bryce oparła się o krawędź biurka i założyła ramiona na piersiach. Jej palce musnęły czarny materiał obcisłej sukienki.
– Twoja torba z rzeczami na siłownię wystarczająco już tam nasmrodziła – rzekła. – Jesiba wraca dziś po południu. Wywali twój bajzel do śmieci, jeśli się na niego natknie.
Było to chyba najmniejsze z zagrożeń, jakie czekało tego, kto sprowokuje Jesibę Rogę. Licząca sobie ponad czterysta lat czarodziejka przyszła na świat jako wiedźma, ale uciekła i wstąpiła do Domu Płomienia i Cienia, a obecnie odpowiadała jedynie przed samym Podziemnym Królem. Dom Płomienia i Cienia bardzo jej odpowiadał – opanowała arsenał czarów, dzięki czemu mogła stawić czoła każdemu czarodziejowi czy nekromancie w najmroczniejszym z Domów. Mówiono o niej, że doprowadzona do wściekłości zamieniała ludzi w zwierzęta. Bryce nigdy nie zdobyła się na to, by spytać, czy drobne zwierzęta żyjące w dziesiątkach akwariów i terrariów zawsze były zwierzętami. Starała się też nigdy nie wkurzać Jesiby, bo Wanom łatwo się było narazić. Nawet najmniej potężny z Wanów, grupy, do której zaliczały się wszystkie istoty żyjące na Midgardzie poza ludźmi i zwykłymi zwierzętami, mógł okazać się zabójczym przeciwnikiem.
– Później wszystko zabiorę – obiecała Danika i ruszyła w stronę wejścia do kantorka. Nacisnęła ukryty przycisk, by go otworzyć.
Bryce trzykrotnie ją ostrzegała, że kantorek salonu wystawowego nie jest jej osobistym schowkiem, ale Danika zawsze odpowiadała, że z galerii, leżącej w samym środku Starego Rynku, wszędzie ma bliżej niż z Nory wilków w Lunaborze. I na tym się kończyło.
Drzwi się otworzyły, a Danika zamachała dłonią na wysokości nosa.
– To moja torba zasmradza to miejsce? – spytała i czarnym butem popchnęła worek, w którym Bryce trzymała swój strój do tańca, obecnie wepchnięty między mopa i wiadro. – Kiedy ty, kurwa, ostatni raz prałaś te szmaty?
Bryce zmarszczyła nos, gdy i do niej dotarł smród starych butów i przepoconej odzieży. Rzeczywiście, dwa dni temu zapomniała zabrać trykot i rajstopy do domu po popołudniowym treningu, ale winę za to ponosiła Danika, która przesłała jej wiadomość wideo. Bryce ujrzała w niej stosik radochny na blacie kuchennym i usłyszała muzykę dudniącą z głośników. Podpis do filmiku nakazywał jej szybki powrót do domu, a Bryce nie wahała się ani chwili.
Wypaliły tyle radochny, że Bryce właściwie mogła nadal być na haju, gdy wczoraj rano wtoczyła się do pracy. Właściwie nie istniało żadne inne wyjaśnienie, dlaczego napisanie maila składającego się z dwóch zdań zajęło jej dziesięć minut. Litera po literze.
– Dobra, dobra – powiedziała. – Musimy o czymś pogadać.
Danika przestawiała przedmioty w schowku, by zrobić miejsce dla swoich rzeczy.
– Już cię przeprosiłam za zjedzenie reszty twoich klusek. Odkupię ci je dziś.
– Nie o to mi chodziło, ale skoro mi przypomniałaś, to ujmę to tak: wal się. Pozbawiłaś mnie lunchu.
Danika zachichotała.
– Chodzi o ten tatuaż! – poskarżyła się Bryce. – Boli, jakby mnie demon z Hel podrapał! Nie mogę się nawet oprzeć o krzesło!
– Tatuażysta ostrzegał, że będzie piekło przez parę dni! – odparła Danika śpiewnym głosem.
– Byłam tak nawalona, że zrobiłam błąd ortograficzny we własnym imieniu, gdy podpisywałyśmy papiery! Nie sądzisz chyba, że w moim stanie mogłam zrozumieć, co oznacza: „będzie piekło przez parę dni”.
Danika, która zafundowała sobie pasujący tatuaż na plecach, nie narzekała, bo jej już się zdążył zagoić. Jedną z przewag Wanów pełnej krwi była szybka regeneracja wszelakich obrażeń w porównaniu z ludźmi lub półludźmi jak Bryce.
Danika upchnęła miecz w bałaganie kantorka.
– Obiecuję, że wieczorem pomogę ci obłożyć plecy lodem. Daj mi tylko się tu wykąpać – poprosiła.
Nieraz się zdarzało, że wpadała do galerii, zwłaszcza w czwartki, kiedy jej poranny patrol kończył się kilka ulic dalej, ale jak dotąd nigdy nie korzystała z łazienki w podziemiach archiwum.
Bryce wskazała brud i smar na jej ciele.
– Co ty masz na sobie? – spytała.
Danika skrzywiła się, a plamy zasychające na jej skórze zaczęły pękać.
– Musiałam przerwać bójkę między satyrem a nocnym węszakiem – oznajmiła i obnażyła białe kły, patrząc na czarną substancję na dłoniach. – Zgadnij, który obrzygał mnie swoimi sokami.
Bryce parsknęła i wskazała jej drzwi do archiwum.
– Prysznic jest twój. W najniższej szufladzie znajdziesz czyste ubrania.
Danika położyła brudną dłoń na klamce drzwi. Zacisnęła zęby, a starszy tatuaż na jej karku – szczerzący kły, rogaty wilk, będący znakiem Watahy Diabłów – zadrżał z napięcia. Bryce, widząc nagle zesztywniałe plecy przyjaciółki, uświadomiła sobie, że powodem nie jest wysiłek. Zerknęła na kantorek, którego drzwi nadal stały otworem. Miecz Daniki, otoczony sławą nie tylko w mieście, ale także daleko poza jego granicami, stał wsparty o ścianę między miotłą a mopem. Jego starożytna, skórzana pochwa była niemal zasłonięta przez pełen kanister benzyny, używanej do uruchomienia elektrycznego generatora. Bryce często się zastanawiała, po co Jesibie starodawny generator, ale jej wątpliwości rozwiała awaria elektrowni brzaskowej w ubiegłym tygodniu. Po tym jak siadło zasilanie, stary spalinowy generator umożliwił funkcjonowanie mechanicznych zamków i zapobiegł splądrowaniu galerii, gdy bandy mętów z Mięsnego Rynku otoczyły budynek i rozpoczęły bombardowanie wejścia kontrzaklęciami. Ale…
Bryce zaczęła łączyć fakty. Miecz Daniki zostawiony w biurze. Danika, która musi się wykąpać. Sztywne plecy przyjaciółki.
– Masz spotkanie z Władcami?
Od chwili gdy się poznały pięć lat temu na pierwszym roku Uniwersytetu Księżycowego Miasta, Bryce na palcach jednej ręki mogła policzyć sytuacje, w których Danika została wezwana na spotkanie z siedmiorgiem na tyle ważnych osób, że musiała na tę okazję wziąć prysznic i się przebrać. Nawet podczas składania meldunków dziadkowi, Pierwszemu wśród valbarańskich Wilków, oraz Sabine, własnej matce, Danika zazwyczaj miała na sobie skórzaną kurtkę, dżinsy i jakiś T-shirt ze starym zespołem, który akurat nadawał się do założenia. Oczywiście Sabine, alfę Watahy Księżycowego Sierpa i przywódczynię oddziałów zmiennokształtnych w Siłach Porządkowych miasta, doprowadzało to do szału, ale z drugiej strony denerwowało ją dosłownie wszystko, co miało związek z jej córką oraz z Bryce. Nie miał znaczenia fakt, że Sabine od wieków była Dziedziczką Tytułu i po śmierci starzejącego się ojca miała przejąć jego stanowisko. Nie miało znaczenia również to, że Danika była oficjalnie jej następczynią. Sytuację zaogniły bowiem przekazywane szeptem plotki, że to Danika powinna zostać Dziedziczką Tytułu i wyprzedzić matkę w hierarchii. Co gorsza, stary wilk przekazał wnuczce swój stanowiący rodowe dziedzictwo miecz, choć wiele stuleci temu obiecał Sabine, że to ona odziedziczy go po jego śmierci. Starzec wytłumaczył nieoczekiwaną decyzję tym, że broń przemówiła do Daniki w dniu jej osiemnastych urodzin, wyjąc niczym wilk podczas pełni. Sabine nigdy nie zapomniała tego upokorzenia, tym bardziej że Danika nigdy się z mieczem nie rozstawała i chętnie z nim paradowała na oczach matki.
Teraz stała i wpatrywała się w głąb korytarza ze sklepionym sufitem. Kryte zielonym dywanem stopnie prowadziły do pomieszczeń pod galerią, gdzie spoczywał prawdziwy skarb tego miejsca, strzeżony dzień i noc przez Lehabah. Z tego właśnie powodu Danika, która studiowała historię na UKM, lubiła tu wpadać tak często i oglądać starożytne dzieła sztuki oraz księgi, choć Bryce nieustannie natrząsała się z jej czytelniczych zwyczajów.
Naraz Danika odwróciła się i przymknęła karmelowe oczy.
– Dziś wypuszczają Philipa Briggsa.
Bryce zamarła.
– Co?
– Wypuszczają go z powodu jakiejś cholernej przeszkody prawnej. Ktoś spartaczył robotę papierkową. Na spotkaniu mamy usłyszeć pełen raport. – Zacisnęła wąskie szczęki. Światło lamp brzaskowych nad schodami odbijało się od jej brudnych włosów.
– Ależ to popieprzone. – Bryce poczuła, jak przewraca jej się w żołądku.

Tłumaczenie: Marcin Mortka

Wydawnictwo: Uroboros

Data premiery: 2020-05-20
Do kupienia w Empik.pl

poniedziałek, 18 maja 2020

"Pisane szkarłatem" - Anne Bishop


Nikt nie potrafi tworzyć tak sugestywnych światów jak Anne Bishop, autorka bestsellerowej sagi fantasy Czarne Kamienie. Z przyjemnością oddajemy w Państwa ręce pierwszy tom jej nowej serii, należącej do nurtu miejskiego fantasy. Tym razem świat Bishop zaludniają dziwne, niesamowite stworzenia nazywane Innymi – są wśród nich między innymi wampiry i zmiennokształtni. To oni władają Ziemią, a na dodatek żywią się ludźmi.

Meg Corbyn jest jasnowidzącą szczególnego rodzaju – widzi przyszłość, jeśli rozetnie sobie skórę i pojawi się krew. Ten dar jest dla niej jednak przekleństwem, gdyż znajduje się w mocy Kontrolera, człowieka, który pragnie mieć stały dostęp do wizji Meg. Postanawia więc uciec, a jedynym bezpiecznym dla niej miejscem okazuje się Dziedziniec w Lakeside – dzielnica handlowa opanowana przez Innych.

Simon Wolfgard, zmiennokształtny, niechętnie zatrudnia Meg na stanowisku łącznika z ludźmi. Od pierwszej chwili wyczuwa, że dziewczyna coś ukrywa, poza tym jej zapach jest inny niż zapach ludzkiej zwierzyny. Jednak instynkt nakazuje mu dać jej tę pracę. Kiedy już pozna prawdę i dowie się, że Meg jest ścigana przez rząd, będzie musiał zdecydować, czy jest warta rozpętania wojny między ludźmi a Innymi.

[Wydawnictwo Initium, 2013]
[Opis i okładka: Wydawnictwo Initium]



AGA:


Z twórczością Anne Bishop spotkałam się pierwszy raz w 2011 roku, kiedy to przeczytałam „Córkę krwawych” (ang. Daughter of the Blood). Niestety tak bardzo nie było mi po drodze z nią, że odstawiłam panią Bishop na boczne tory... hmm, chyba raczej półki. Prawdę powiedziawszy nie za dużo z lektury pamiętam, poza tym, że okładka wydała mi się bardziej interesująca od samej powieści. Seria Czarnych Kamieni (ang. Black Jewels) była pierwszym cyklem w dorobku Anne Bishop, dlatego może najnowsza seria Inni (ang. Others), napisana 15 lat po debiucie, nie zawiera w sobie tych niedoskonałości, którymi naznaczone były pierwsze powieści autorki. 

Anne Bishop kusi czytelnika w „Pisane szkarłatem” (ang. Written in Red) solidnie skonstruowanym światem Namid, będącym swoistego rodzaju rzeczywistością alternatywną. Ludzie w tym świecie są podporządkowani Innym, stworzeniom Namid, które jako władcy ziemi, jedynie wydzierżawiają tereny ludziom. Wampiry, zmiennokształtni, i inne stworzenia traktują ludzi, jak mięso, chyba że to mięso udowodni, że jest pokorne i przydatne. W większych skupiskach ludzkich Dziedzińce stanowią instytucje kontrolującą. Ludzie zobowiązani są do wywiązywania się z umowy wobec Innych i trzymania się ich zasad,  a każde odstępstwo od zasad jest srogo karane.

Muszę przyznać, że pomysł Anne Bishop przypadł mi do gustu, a dbałość o detale, tylko dodaje wiarygodności całej historii. Pieczołowitość w tworzeniu świata przedstawionego, nie oznacza drobiazgowości, co za tym idzie, nie przeszkadza w odbiorze książki. Czytelnicy również to docenili, bowiem autorka wielokrotnie otrzymała nominacje i tytuł Romantic Times Reviewer’s Choice Award w kategorii Urban Fantasy Worldbuilding. 

Na Dziedzińcu w Lakeside rządzą zmiennokształtne wilki, a na ich czele stoi Simon Wilcza Straż. To on spotyka Meg Corbyn w śnieżną noc i kierując się instynktem, zatrudnia na stanowisku łącznika. Meg, uciekinierka z zamkniętego ośrodka dla jasnowidzących dziewcząt, rozpoczyna pracę, polegającą na przyjmowaniu przesyłek dla Dziedzińca. Tak rozpoczyna się fabuła książki.

W tym punkcie można by pomyśleć, że będzie to po prostu romans umiejscowiony w świecie urban fantasy. I w tym momencie muszę napisać, nic bardziej mylnego. Owszem, z tyłu głowy czuć chemię i wiadomo, czym zapewne historia się skończy, ale w pierwszym tomie żadnych wzlotów romantycznych, tym bardziej erotycznych nie ma. Za tę powściągliwość i skupienie się na fabule, stawiam autorce wielki plus, bowiem historia Meg i Simona, nabiera bardziej realnych kształtów. Jeśli mieliście przyjemność czytać serię o Mercedes Thompson, i tak, jak ja, jesteście jej miłośnikami, to z pewnością ta powieść przypadnie wam do gustu. Aczkolwiek, jak satysfakcja z czytania jest podobna, tak w kreacji światów są one całkowicie odmienne.

Tom pierwszy Innych koncentruje się na osobie Meg Corbyn, wieszczce, która za wizje płaci bliznami. Takie jak one, tną ciało, by odkryć skrawek przyszłości.  Można się domyślić, że takie przekleństwo, dla innych może być nieocenionym darem, a co za tym idzie, wielu może chcieć na tym skorzystać. Gdy główna bohaterka szczęśliwym trafem rozpoczyna pracę na Dziedzińcu, dzięki swojemu niewinnemu urokowi, poczciwości i zapałowi do pracy, trafia pod opiekuńcze skrzydła Innych z dziedzińca Lakeside. Wnosi ona swoją osobą dużo dobrego do świata Innych, ale jednoczenie zwiastuje nadchodzące kłopoty.

„Pisane szkarłatem” czyta się niejako na wdechu. Kończy się tom pierwszy i dopiero wtedy sobie czytelnik uświadamia, że już po, i że znów należy oddychać. 

Największym atutem powieści jest postawienie na fabułę i na kreację świata. Zaletą są także bohaterowie i o dziwo wcale nie mam na myśli jedynie Meg i Simona, a wszystkich bohaterów. To odpowiednie ukształtowanie postaci, adekwatne do ich ról, powoduje, że relacje pomiędzy bohaterami są jak jedne wielkie świetnie dopasowane puzzle. Do tego wszystko okraszone jest szczyptą humoru. Na początku książki byłam pod ogromnym urokiem podejścia Simona do obsługi klienta, którego zawsze można zjeść. A do tego jeszcze dochodzi dziewczynka na „lodowisku” i kucyki, które.... nie, nie powinnam zdradzić kim są kucyki, Albo czym?

Oczywiście nie byłabym „Zgryźliwym Piórem”, gdybym do beczki miodu nie dodała łyżki dziegciu. Wadą powieści jest niestety stopniowe mięknięcie dzikich Innych. Owszem jest to niejako pokłosie kontaktu z Meg i innymi ludźmi, co wielokrotnie autorka podkreśla w powieści, ale jednak większa doza tego okrucieństwa powinna pozostać. Bardzo początkowo podobało mi się podejście: dyskutujesz- zjemy cię, jesteś nie zadowolony  – zjemy cię, ukradłeś coś naszego -zjemy się. To podejście uzasadniało strach, który Inni budzą w ludziach, a niestety z czasem stają się oni zbyt.... mili. Drugą wadą jest przewidywalność wydarzeń. Owszem częściowo podyktowana jest ona wizjami Meg i nie jest może prostolinijna, ale przydały by się ostre, przekorne zwroty akcji. 

Tak czy inaczej, najlepszą rekomendacją będzie niejako fakt, że pisząc tę recenzję, kończę tom drugi - „Morderstwo wron”.

Ocena: 9/10




czwartek, 2 kwietnia 2020

"Wojna makowa" - Rebecca F. Kuang

Kiedy jesteś sierotą wojenną, świat ma dla ciebie głównie pogardę, odrzucenie, brutalność i ból. Czasem, jeśli akurat masz szczęście, obojętność. Jeśli natomiast do tego jesteś dziewczynką, szczęście ma twoja przybrana rodzina. Zawsze może ubić interes i sprzedać cię za żonę jakiemuś zamożnemu staruchowi. 

Rin doświadczyła tego wszystkiego. Jest nikim, jej życie nie ma dla nikogo żadnego znaczenia, nikogo też nie obchodzi jej los. Jeśli chce wydostać się z rynsztoka, w którym się wychowała, ma tylko dwie drogi. Pierwsza wiedzie przez łóżko obmierzłego starca. Druga przez bramę akademii sinegardzkiej – elitarnej szkoły wojskowej. Aby podążyć tą drugą drogą, Rin zrobi wszystko, co tylko leży w ludzkiej mocy. A nawet więcej. 

To nie jest historia o potędze nauki, sile przyjaźni czy starciach wielkiej magii. To jest historia o kołach czasu, które nieustępliwie i bezlitośnie mielą ludzkie losy.                 I o dziewczynie, która zniszczyła cały mechanizm. Kamieniem, bo na miecz była za biedna.

[Fabryka Słów, 2020]
[Opis i okładka: Fabryka Słów]

Dziękuję Fabryce Słów za udostępnienie egzemplarza.

AGA:


„The Poppy War” to tytuł, który wielokrotnie przebijał się do mojej świadomości czytelniczej, a nazwisko Rebekki F. Kuang pojawiało się w nominacjach do Nebuli, WFA, Locusa, czy Goodreads Choice. Jednak trzeba było poczekać dwa lata, co uznaję za i tak całkiem niezły wynik, aby książka ukazała się nakładem polskiego wydawcy. Teraz po lekturze szczerze jestem wdzięczna Fabryce Słów za to, że podjęła się wprowadzenia tej powieści na polski rynek, bo jest to pierwsza książka, którą przeczytałam po roku czasu. Tak długiego impasu nie zaznałam nigdy i ta stagnacja mnie przerażała.

Rebecca F. Kuang, Amerkanka chińskiego pochodzenia, zadebiutowała „Wojną makową” w 2018 r. i zrobiła to naprawdę z klasą.

Powieść Panny Kuang to mieszanka high i heroic fantasy, choć początek się tak nie zapowiada. Fang Runin, to przygarnięta przez rodzinę handlarzy opium, sierota. Nie będąca faktycznym członkiem rodu, nie ma co liczyć na świetlaną przyszłość. Ignorowana i wykorzystywana do różnych prac, nie stanowiła dla rodziny Fangów żadnej wartości. A jednak uśmiechem losu zostaje wyswatana z zamożnym kupcem, przypadkowo będącym inspektorem importu w Tikany. Jednak co wydaje się szczęściem dla cioteczki Fang, dla Rin oznacza koszmarną przyszłość. Tak zmotywowana czternastolatka podejmuje decyzję zdać za wszelką cenę państwowy egzamin i dostać się do Sinegardu, w którym mogłaby kontynuować naukę. I tak rozpoczyna się wielka przygoda Rin i cudowna podróż dla czytelników.

Przyznaję po pierwszym rozdziale lekko zwątpiłam w tę powieść i po cichu myślałam, że ponownie w moje ręce trafiła powieść dla nastolatków. Jest biedna sierotka z zapadłej dziury, która dzięki swojej wielkiej motywacji zdaje na uczelnię, gdzie prześladowana przez rozwydrzone dzieci możnowładców, walczy o swoją drogę do chwały. No cóż i tak i nie. Owszem Panna Kuang wprowadziła standardowe elementy wykorzystywane w fantasy, ale dodając szczyptę chińskich realiów opierających się na bezwzględności i braku skupienia na jednostce, pozbawia lukru szkolny stereotyp. A potem akcja leci na łeb na szyję.

Nie chcąc za dużo zdradzić powiem, że trzeba w obecnych czasach wykazać się sporym talentem, by w jednym tomie zawrzeć tyle, ile innym udaje się dopiero w trzech tomach. W jednym tomie czytelnik dostaje cały ogrom spisków, zdrad, krwawych bitew, wojennej tułaczki, a wszystko okraszone magią. A do tego wszystkiego jeszcze dochodzą wyjątkowo zachłanni bogowie.

„Wojna makowa” porwała mnie w wir wielu przygód, zachwyciła mnie tym, że nie ma w sobie żadnych elementów zbędnych, a zwroty akcji i nieprzewidywalne koleje losu Rin, nie pozwalają na wytchnienie. Sama bohaterka cudowna w niejednoznaczności, powoduje swoimi decyzjami, że czasem się jej współczuje, czasem nienawidzi, a jeszcze innym razem kibicuje. Osobiście świetnie bawiłam się również, ale to zboczenie wynikające z dorastania w rodzinie historyków i sinofilów, wyszukując smaczków z historii Chin takich, jak wojny opiumowe, masakra nankińskia, rebelia An Lushana, czy unifikacja za czasów Qin Shi Huangdi. Jeżeli ktoś, podobnie jak ja, interesuje się Dalekim Wschodem to odnajdzie o wiele więcej elementów wiążących Chiny z Nikanem.

„Wojna makowa” na tyle wciągnęła mnie w swój świat, że po raz pierwszy zdecydowałam się sięgnąć po tom drugi w oryginale, nie czekając na polskie wydanie. Trzymajcie za mnie kciuki, a Wam szczerze polecam powieść bez względu na wiek, czy płeć.

Ocena: 10/10