poniedziałek, 19 marca 2018

"Komornik 3. Kant" - Michał Gołkowski


Wypełniło się Proroctwo. Teraz pozostaje tylko jeden, ostatni akord.

Oto nadchodzi dzień Pana, okrutny, pełen srogości i płonącego gniewu, aby obrócić ziemię w pustynię, a grzeszników z niej wytępić.

Księga Izajasza 13:9, Psalm 86, Dzieje Apostolskie 9


Świat musi spłonąć.

Ale jeszcze można pokazać pazur.

Jeszcze można przetrącić skrzydełka tym zasranym cherubinkom.

Jeszcze skundlona ludzkość do końca nie sczezła.

Jak by tak zebrać wszystkich, nawet największych wypierdków, szaleńców, emerytowanych gladiatorów i najmroczniejsze bestie rewersu, to może uda się zasadzić skrzydlatym siarczystego kopa i zgasić świętoszkowate uśmieszki na gładkich gębach.

Do boju ludzie, a ci z góry mogą nam naskoczyć na kant!

[Fabryka Słów, 2017]
[Opis i okładka: https://fabrykaslow.com.pl/autorzy/michal-golkowski/komornik-kant/]

Książka udostępniona dzięki uprzejmości Fabryki Słów i zrecenzowana dla serwisu Secretum.pl.


PATI:

Nie należę specjalnie do fanatycznych wielbicieli postapo, choć nawet mam przygotowaną drogę ewakuacji na wypadek apokalipsy zombie, to zdecydowanie nie jest to gatunek, po który sięgam chętnie i często. Ale moi drodzy jest jeden wyjątek. Wydarzył się cud nad cudy i jest nim „Komornik” Gołkowskiego, którego pierwszy tom mnie - co tu owijać w bawełnę – zmiażdżył, drugi przeżuł i wypluł... a trzeci? Trzeci po prostu wyKantował. Przyznaję się, że pierwszą część Komornika przesłuchałam, drugą pożarłam, a trzeciej aż nie mogłam się doczekać. Sama wizja - jakże przerażająca - nieudana apokalipsa i szczątki ludzkości starającej sobie jakoś radzić. Mityczne stwory, krwiożerczy aniołowie... a to nie tak to miało być i nie tego wszyscy się spodziewaliśmy.

Apokalipsa przyszła, trwała i nie wyszła jak było to przepowiedziane i opisane. Niedobitki ludzkości nadal żyją na gruzach cywilizacji, a wśród nich krążą komornicy, którzy na polecenie Góry, po kolei wykańczają pojedyncze jednostki, aż do czasu, kiedy nie zostanie już nikt żywy - tyle w ramach wstępu. Znana z poprzedniego tomu Maryan porodziła, ale córkę - a to Mesjasz, który nie do końca spełniał warunki kontraktu i nie został zaakceptowany odGórnie. Sam ten fakt z powodu płci dziecka przeszedł jakoś bez echa, ale Ezekiel Siódmy, niczym biblijny Józef, próbuje znaleźć jakieś w miarę bezpieczne miejsce dla swoich dziewczyn. Sielanka jednak nie trwa długo, Zek jest tak naprawdę bez wyjścia i postanawia przyjąć propozycję, którą tak lekko odrzucił poprzednio... a potem to już się tylko dzieje i dzieje... i dzieje i dzieje. Bardzo mnie jednak zdziwiło to, że autor nie wykorzystał jakoś bardziej i pełniej wątku Maryan i Aurory. Te dwie postacie pojawiają się w tym tomie już bardzo marginalnie, jakby trochę zabrakło na nie pomysłu, albo po prostu miejsca. Bo i my i Zek nie możemy za to narzekać na nudę, bo nasz bohater przez praktycznie całą książkę pomyka z jednego końca mapy na drugi bez chwili wytchnienia. Trudno nawet zliczyć ilość sytuacji, z których ledwo ledwo wychodzi z życiem, a wszystko po to, by ludzie mogli na sam koniec w pięknym, ale co tu dużo ukrywać i bezsensownym, choć spektakularnym stylu postawić przysłowiową kropkę nad i. A co z tego wynika? Ja przyznam, że czuję pewien niedosyt i jestem rozżalona. W „Kancie” dzieje się wiele i chyba aż za wiele. Gdzieś zniknęła prześmiewczość i bluźnierczość, która tak zachwycała w poprzednich tomach na rzecz nieprzerwanej akcji, ucieczek, pościgów i „zabili go i uciekł”. Zek, typowy antybohater, gdzieś w tym całym biegu, stracił dla mnie swój zgorzkniały urok Brudnego Harrego, z postaci o jakże cudownie ironicznym poczuciu humoru z talentem do trafnych przemyśleń, zmienił się w takiego strusia pędziwiatra. Ewidentnie widać, że autor dotarł do miejsca, do którego zamierzał. Niestety już w połowie tomu uważny czytelnik będzie wiedział, dokąd go autor prowadzi i jaką drogą. Innymi słowy, tak proszę Państwa - zakończenie było mniej więcej takie jak się spodziewałam od samego początku.

Gdy “Komornik 1” ściskał za gardło, podnosił jakieś 50 cm od podłogi, i dawał dwa szybkie... ... To trójka jest takimi Szybkimi Wściekłymi 6. Niby wszystko ok, ale tego czaru i magii już brak. Trzeba jednak przyznać, że zakończenie trzyma fason i jednak jako finisz całej historii wpisuje się w konwencję. Jeśli przeczytaliście tomy pierwszy i drugi to na pewno i tak sięgniecie po trójkę i namawiać Was do tego nie muszę.

Ocena: /10


"Dom, który się przebudził" - Martin Widmark

Dom, który się przebudził” to drugi (po „Tyczce w Krainie Szczęścia”) wspólny projekt Martina Widmarka, szwedzkiego giganta literatury dziecięcej, i Emilii Dziubak, wybitnej polskiej ilustratorki.
Samotny i zrzędliwy Larson powoli gasi światła w całym domu, jakby szykował się na kres życia. Niespodziewanie w opuszczonym domostwie pojawia się mały chłopiec z prośbą o zaopiekowanie się jego roślinką na czas wyjazdu.
To opowieść o tym, że zawsze można zacząć żyć od nowa i że ważne jest, aby mieć się o co troszczyć – nawet jeśli to tylko roślinka w doniczce.

[Mamania, 2017]
[Opis, okładka i ilustracje: http://mamania.pl/product-pol-252-Dom-ktory-sie-przebudzil.html

AGA:

Martina Widmarka, szwedzkiego pisarza dla dzieci, nikomu przedstawiać nie trzeba. Wprowadzony na rynek wydawniczy przez poznańskie wydawnictwo Zakamarki, cieszy się nadal wielką popularnością wśród młodych czytelników. Cykl o Biurze detektywistycznym Lessego i Mai doczekał się filmowych adaptacji, a w księgarniach pojawiły się również inne książki tego pisarza, jak przygody Dawida i Larisy, czy cykl o Nally Rapp. W związku z dorastaniem mojej latorośli, niestety trochę rozeszły się również drogi z twórczością tego pisarza, który pozostaje raczej w kręgach literackich młodszego czytelnika. Na uwagę moją jednak zwróciła współpraca szwedzkiego pisarza z naszą rodzimą ilustratorką, Emilią Dziubak, której cudowne prace towarzyszyły lekturom mojej córki. Z Martinem zrealizowała dwa projekty: „Tyczkę w Krainie Szczęścia” i Dom, który się przebudził” i o tym ostatnim chciałabym dzisiaj Wam opowiedzieć.


„Dom, który się przebudził”, to tak naprawdę historia starego Larsona, mężczyzny, który sam mieszka w domu, jest samotny. Pozostawiony sam z sobą, ze swoimi wspomnieniami z „poprzedniego” życia, z dawnymi nawykami, których nie ma z kim dzielić po odejściu dzieci i śmierci żony, zapuszcza coraz bardziej dom, w którym mieszka, a brud, stęchlizna i zastój, jaki w otoczeniu Larsona panuje jest odzwierciedleniem aktualnego stanu ducha domownika do tego stopnia, że nawet jego kot Jan Sebatian odszedł. Wydaje się, że w przygnębiającym, osamotnionym egzystencji staruszka nie wydarzy się już nic, co mogłoby zmienić szarą rzeczywistość. Aż pewnego dnia pojawia się u jego drzwi chłopiec, który narzuca staremu Larsonowi opiekę nad doniczką. Chłopiec wyjeżdża z rodzicami i martwi się o swoją roślinkę. W doniczce jest ziarenko, które jeszcze nie wykiełkowało. Chłopiec pozostawia Larsona ze swoją własnością, nie dając mu czasu na protesty i znika. A pomimo że początkowo sytuacja wydaje się staruszkowi nie do przyjęcia, okazuje się dla niego darem.

„Dom, który się przebudził” jest niezwykle wrażliwą opowieścią o osamotnieniu, delikatnym traktatem o starości. Dorośli wyczują w tej krótkiej opowieści brzydki obraz współczesnego społeczeństwa. Rodzin, które się rozpadają, w których więzy rodzinne się rozluźniają w wyniku codziennych obowiązków, pędu ku przyszłości, indywidualizmu i degradacji tradycyjnych wartości. W tym świecie dzieci Larsona, Mikael i Sanna, są częścią jego życia wyłącznie jako duchy przeszłości, występujące na równi ze wspomnieniami o zmarłej żonie, Sarze. Wydawałoby się, że książeczka trudna i przygnębiająca. Jednak nic bardziej mylnego. Historia jest ciepła, mądra i ukazuje piękno drobnych gestów, które czasem wystarczą, by pchnąć człowieka na nowe tory. A każdy wie, że dobry sąsiad, to skarb, który należy pielęgnować.

Martin Widmark zaskoczył mnie tak ciepłą i delikatną opowieścią, którą wspaniale oddała w odpowiednich barwach Emilia Dziubak. Ilustratorka tak dobrała barwy swych ilustracji, że oddawały nastrój całej historii i przemianę wewnętrzną, jakiej przeszedł głównych bohater. Serdecznie polecam „Dom, który się przebudził”, jako piękną ucztę dla oka i wspaniały balsam dla serca.

Ocena: 9/10




czwartek, 8 marca 2018

"Tajemnica Nawiedzonego Lasu"- Anna Kańtoch

Po mrożącej krew w żyłach Tajemnicy Diabelskiego Kręgu Anna Kańtoch przedstawia dalsze losy Niny Pankowicz, w najlepszym stylu żonglując konwencjami i tworząc opowieść, której nie da się zapomnieć.
Wakacje w Markotach przewróciły życie Niny do góry nogami. Gdy dziewczynka próbuje dojść do siebie, w jej szkole pojawiają się sierżant Sowa i porucznik Lis. Zabierają ją do Instytutu Totenwald pod wschodnią granicę, gdzie przebywają dzieci takie jak ona, obdarzone przez anioły magicznymi mocami. Instytut przypomina koszary – jego mieszkańcy przez całe dnie ciężko pracują, zabierani są na badania i przesłuchania. Co jakiś czas niektóre dzieci dostają czerwoną kartkę i znikają bez śladu. Nikt dokładnie nie wie, czego chcą komuniści. Mroczne tajemnice skrywa także las i opuszczona wioska węglarzy położona nieopodal… Jakie zadanie tym razem otrzyma do wykonania Nina?
[Urobors, 2015]
[Opis i okładka:https://www.gwfoksal.pl/tajemnica-nawiedzonego-lasu-anna-kantoch-sku627da0f78ee9f62a328e.html]
Książka zrecenzowana dla Uroboros.
PATI:
Anna Kańtoch to autorka, z którą do tej pory miałam niewiele do czynienia. Dotychczas na  koncie mam “13 Anioła” i pierwszą część serii o Domenicu Jordanie, ale z racji braku jakiś wielkich zachwytów, nie to, że omijałam pozostałe książki tej autorki, ale raczej nie szukałam ich jakoś specjalnie. W przypadku “Tajemnicy diabelskiego kręgu” zadziałała na mnie okładka. Taka klimatyczna… taka mroczna… opis też zachęcający - powojenna Polska, anioły (?!) i dziwne wydarzenia w trakcie wakacji w Markotach. Wszystko zapowiadało, że lektura będzie chociaż interesująca, pomimo, że to YA. A ja ją chwyciłam i zjadłam i uznałam ją za nawet bardziej niż zadowalającą. Oczywiście nie obyło się bez pewnych zastrzeżeń z mojej strony, ale Diabelski Krąg na tyle przypadł mi do gustu, że już bez ociągania sięgnęłam po część drugą z ochotą i wyczekiwaniem wręcz przeogromnym.

Ja(Nina) wróciła do domu z wakacji “z niespodzianką” od aniołów i stara się na nowo odnaleźć w normalnym świecie. Ninie po Markotach pozostały nie tylko wspomnienia, ale i zdobyte tam nowe umiejętności - w spadku otrzymała 1/12 skilla magicznego Wybrańca do tego ponadprzeciętną przenikliwość. I trzeba przyznać, że tak naprawdę nie wyszła na tym bardzo źle. Dziewczyna wróciła też zauważalnie odmieniona psychicznie i jest zbyt inteligentna by wierzyć, że takie w miarę normalne życie będzie w ogóle na dłuższą metę możliwe. Dlatego pojawienie się w jej szkole dwóch funkcjonariuszy ze Służb Bezpieczeństwa zainteresowanych jej skromną osobą w ogóle jej nie zaskakuje. Zostaje przymusem przewieziona do instytutu Totenwald, gdzie poza mniej lub bardziej ciężką pracą czekają na nią przesłuchania i różne testy. Ale nasza Nina nie jest sama - wśród znajdującej się tam młodzieży odnajduje też swoich przyjaciół z Markotów i dziewczyna razem ze swoją mniej lub bardziej niezawodną grupą wsparcia postanawiać wiać z nawiedzonego lasu i Totenwaldu najszybciej jak się da. Zwłaszcza, że las wokół zamieszkują we mgle przerażające istoty.

Czego spodziewałam się po “Tajemnicy nawiedzonego lasu”? Na pewno tego co po innych seriach, że druga część zazwyczaj i niestety jest gorsza od tej pierwszej. Ale o dziwo, mnie dużo bardziej podobał się właśnie ten drugi tom - chyba głównie z powodu rozwiązania ostatecznego zagadki chaty węglarzy. I chociaż czytałam “Nawiedzony Las” głównie w nocy niepomna na przestrogi z tylnej części okładki  - to jakoś nie miałam większych problemów z zaśnięciem. Chociaż nie... w sumie to miałam. Książka na tyle mnie wciągnęła, że naprawdę trudno mi było się od niej oderwać, nawet kosztem kolejnych utraconych godzin snu. Nie potrafię niestety ocenić czy “Nawiedzony Las” rzeczywiście potrafi przerażać i ciarki na ciele stwarzać, ale na pewno potrafi wciągać i czyta się go z przyjemnością, nawet jeżeli tak jak ja nie jesteście już targetem i grupą docelową tej książki. W moim przypadku nie tylko wiek odgrywa rolę, ale i dobrowolne oraz wieloletnie spaczenie - zaczytywanie się już w podstawówce horrorami m. in. Grahama Mastertona.

Zaskakujące jest jak autorka serwuje nam niezłego wielosmakowego shek’a - taki literacki eklektyzm - quasi gotycką młodzieżową powieść grozy osadzoną w powojennej Polsce, przemieszana z kryminałem, elementami horroru i szczyptą sf, niczym wisienką na tej całej bombie kalorycznej. Trzeba przyznać że jest to niesamowicie smakowite i sycące. Sama książka klimatem przypomina mi pod pewnymi względami “Osobliwy dom pani Peregrine”, ale traktuje to tylko na jej plus. Co mnie zastanowiło to, co się stało z naszą Niną, która w tej części ryczy i płacze dużo więcej niż przez całą poprzednią. Przenikliwość dziewczyny i jej nabyta inteligencja często nie idzie w parze z jej nadpobudliwością i często działaniem w amoku. A potem następuje kolejny ryk i chlipanie. Ja rozumiem, że dziewczyna jest w najgorszym możliwym wieku, z jednej strony jest jeszcze dzieckiem, a z drugiej chce być już traktowana jak dorosła. To już nie ta sama beztroska nastolatka (tak bardzo beztroska na ile może sobie na to pozwolić dziewczyna w powojennej Polsce). Nie jest taka dzielna jak myślała, ale potrafi zagryźć zęby i robić swoje.

Poziom trudności także zagadek wzrasta - co było moim głównym zarzutem do Diabielskiej pierwszej części -  w tym tomie autorka nie wybiera już najbardziej oczywistych i najprostszych rozwiązań i choć bywają one czasami nadal dość grubo szyte to i tak czuć już sporą różnicę. Czekam też na kolejne tomy i mam nadzieję, że Nina wraz z przyjaciółmi mniej lub bardziej szybko będzie dorastać i odkryją wreszcie co jest straszniejsze - prawdziwe potwory, czy komunistyczna rzeczywistość trzyma w stalowych pięściach przez SB. Na koniec chciałabym jeszcze pokazać Wam niespodziankę, którą otrzymałam wraz z książką, która sprawiła mi wielką frajdę - tak jestem pustą literacką gadżeciarą xD



Ocena: 8/10