Ambasadoria to miasto sprzeczności położone na krańcach zbadanego wszechświata. Avice Benner Cho jest nawigatorką na statku podróżującym w „wiecznym nurcie”, morzu czasoprzestrzeni rozciągającym się pod dnem codziennej rzeczywistości. Po wielu latach powraca na swoją rodzinną planetę. Ludzie nie są tu jedyną inteligentną rasą, a Avice nawiązuje niewytłumaczalną więź z Gospodarzami – tajemniczymi istotami niezdolnymi do kłamstwa. Jedynie niewielka grupka genetycznie zmodyfikowanych Ambasadorów włada ich językiem, umożliwiając kontakt pomiędzy dwoma społecznościami. Jednak gdy na planetę przebywa nowy Ambasador, krucha równowaga zawisa na włosku. By zapobiec tragedii i nieuchronnej wojnie ras, Avice musi osobiście porozumieć się z Ariekenami, dobrze wiedząc, że to niemożliwe…
„Kafkowski pisarz wybiera się w podróż na krańce wszechświata, tworząc swój najnowszy thriller SF. W Ambasadorii, niezmordowanie przesuwając granice własnej twórczości, Mieville poszerza jednocześnie granice samego gatunku, tworząc niezwykłą opowieść o kontakcie i wojnie z obcymi”.
„Entertainment Weekly”
[ Wydawnictwo Zysk i S-ka ]
[ Opis i okładka: http://lubimyczytac.pl/ksiazka/175428/ambasadoria ]
AGA:
Od
China Miéville'a nie spodziewałam się niczego dobrego, tym
bardziej będąc świeżo po przeczytaniu jego antologii „W
poszukiwaniu Jake'a i innych opowiadań”, która nie tyle mnie
rozczarowała, co wymęczyła. „Ambasadorię” chciałam
przeczytać zachęcona pozytywną opinią z bloga Oceansoul
(http://oceansoul.waw.pl/ambasadoria-china-mieville),
choć głównym przyczynkiem był fakt, że powieść traktuje o
JĘZYKU.
Początek
powieści niestety nie dawał żadnej nadziei. Książka rozpoczyna
się Prologiem, koszmarem każdego czytelnika rzuconego przez autora
na głęboką wodę; narracja pierwszoosobowa, nielinearna z liczną
ilością retrospekcji, świat przedstawiony autorytatywnie narzucony
przez autora, liczne nie tłumaczone na bieżąco neologizmy
(abflora, tridy, rwacz, altborsuk, zelle). Wstęp jest z jednej
strony skrótem młodzieńczego życia głównej bohaterki, z drugiej
szkicem świata przedstawionego, a dla czytelnika jest zdecydowanie
salą tortur.
Ambasadoria
to miasto, jedyne ludzkie polis, na obcej planecie Ariece, należącej
do protektoratu Bremen, a współdzielonej z owadziopodobną,
uskrzydloną, inteligentną rasą Ariekenów, przez amabasadorian
zwanych Gospodarzami. Kooperacja dwóch gatunków przebiega w
warunkach pokojowych, opierająca się na wymianie handlowej; ludzie
otrzymują biodyfikowane narzędzia, a Gospodarze elementy techniki,
której nie potrafią wytworzyć. Jednak to nie wszystko, ten świat
rządzony jest przez JĘZYK, który stanowi podstawę komunikacji z
Gospodarzami, który jest na tyle nietypowy i wyjątkowy, że wymaga
specjalnych genetycznych hodowli Ambasadorów, ludzi wyhodowanych, bo
ciężko to nazwać inaczej, wychowanych i przygotowanych specjalnie
do roli łącznika pomiędzy ludźmi a ariekenami. Ambasadorzy to
dwójka ludzi mówiących jednocześnie dwa różne wyrazy, ale
myślących jednakowo w chwili wypowiadania tekstu. I w tym momencie,
gdy dotrzemy po Prologu do tego właśnie punktu, powieść tak
naprawdę zaczyna być ciekawa. Dlaczego?
Po
pierwsze świat ludzi i ariekenów zostaje ukazany w przełomowym dla
nich momencie, gdy ich świat zostaje wywrócony wielokrotnie do góry
nogami i staje na skraju zagłady. Przez społeczność
ludzko-ariekeńską przewalają się wielokrotnie rewolucje, wywołane
grą polityczną Bremen, jak i specyfiką jestestwa ariekenów,
uwarunkowanych przez JĘZYK. Po drugie dlatego, że Miéville
ustanowił kwestię języka punktem ciężkości powieści.
Koncepcja
JĘZYKA przedstawiona przez Miéville'a nie jest nowatorska, ani
odkrywcza, opiera się on bowiem, sam wymienia ich z imienia i
nazwiska, na koncepcjach George'a Lakoffa i Paula Ricoeur, choć tak
naprawdę najwięcej można odnaleźć z dzieł szwajcarskiego
językoznawcy Ferdinanda de Saussure'a i jego teorii znaku
językowego, składającego się z dwóch elementów: znaczonego i
znaczącego (tu skrót i skręt, autor chyba nie chciał być zbyt
dosłowny, albo liczył na ignorancję czytelnika, mając nadzieję
bycia postrzeganym jako erudyta), gdzie pierwszy to abstrakcyjne
pojęcie, a drugi to jego akustyczna reprezentacja. Można by się
nawet pokusić, że jego pomysł na stworzenie takiego systemu
językowego, wypłynęła bezpośrednio z teorii de Saussure'a, który
twierdził, że język nie może być wytworem jednego człowieka
(stąd jego twór ambasadora, jednostki w dwóch osobach) oraz że
język jest abstrakcją, która urzeczywistnia się w indywidualnych
aktach werbalnych (stąd porównania).
Autor
idzie trochę dalej, modyfikuje JĘZYK w kierunku psycho- i socjo-
lingwistyki, gdzie język ma cechy ujednoznaczniające, gdzie „słowo
stanowi jedynie otwór – rodzaj drzwi, przez które ukazuje się
myśl o desygnacie tego słowa”. W początkowej fazie książki
komunikacja pomiędzy ludźmi a Gospodarzami jest dostępna wyłącznie
dla wybranych, a władza jest oligarchiczna. JĘZYK w tej fazie
stanowi podstawę komunikacji uprawdziwiającej, gdzie „dla
Gospodarzy mowa i myśl stanowiły jedno. Z ich punktu widzenia
absurdem była sama idea, że mówca mógłby świadomie powiedzieć
nieprawdę.” Wszystko się zmienia, gdy okazuje się, że przysłany
z Bremen ambasador, może mieć wpływ na stan umysłu ariekenów do
tego stopnia, że dochodzi do językowej narkokracji, wywołanej
przez rezonans psychiki i fonetyki. Dochodzi do rewolucji, świat
ludzi i ariekenów, chyli się ku upadkowi i tylko dzięki ambitnej
grupce „kłamców” wybijającej się spośród oracjentów
(uzależnionych od mowy oratora), którzy sami „chcą decydować o
tym, czego słuchać, jak żyć, co mówić, jak nadawać znaczenie
słowom i czemu być posłusznym. Chcemy, by Język służył nam.”,
udaje się wyprowadzić społeczeństwo z chaosu, i o paradoksie,
dzięki nauce tworzenia porównań, metafor, a w konsekwencji
kłamstw. A wszystko relacjonuje nam główna bohaterka Avice Benner
Cho, będąca z jednej strony zanurzaczką i outsiderką, z drugiej
strony szarą eminencją i porównaniem.
Można
się zastanawiać, czy rzeczywiście stworzenie i oparcie całej
fabuły o psycholingwistyczną koncepcję, nie jest aby przesadą, bo
jakby nie spojrzeć postronnego czytelnika, który nie interesuje się
zagadnieniami semiologicznymi, może ta książka znudzić. Moja
odpowiedź brzmi nie. Na tym właśnie polega fantastyka naukowa,
choć tutaj bardzie socjopsycholingwistyczna, aby poruszać pewne
kwestie, odkrywać składowe naszego świata na nowo. Interesujące
dla mnie jest to, że walka w świecie przyszłości została ukazana
na polu wewnętrznym, z ideowego założenia wręcz niegroźna, bo
odbywająca się w sferze humanistycznej, a nie na polu bitwy, czy w
kosmosie, jak to ma rzecz w space operze. Gdyby się jeszcze głębiej
przyjrzeć, mając na uwadze kim i co porabia autor, można spokojnie
wysnuć, że cała ta walka na języki, jest tylko i wyłącznie
pretekstem do podjęcia głębszych rozważań na tematy społeczne.
Przemianę bowiem przechodzą oba społeczeństwa od ludzkiej
oligarchii i ariekeńskiej wegetatywnej utopii totalitarnej, przez
doktrynę rewolucyjną i anarchię, aż po może i nawet
socjaldemokrację (używa zresztą wielu słów w naszej kulturze
kojarzącej się jednoznacznie). W powieści są mocno zarysowane
poglądy China Miéville'a, opierające się na ideologii
trockistowskiej, n. p. to, że rewolucja na Ariece dokonana została,
pomimo niewielkiej prowokacji sił zewnętrznych niesprzyjających
(Bremen), przez ludność samą w sobie, działającą w większości
i dla większości.
Ostatnio
miałam okazję zapoznać się z książką Lois Lowry pt. „Dawca”,
gdzie ludzie dążyli do ujednolicenia i ujednoznacznienia języka,
tak aby nie pobudzał ich wyobraźni, by nie zostawiał furtki dla
niedomówień, był wyznacznikiem systemu totalitarnego, ludności
zniewolonej, choć na własne życzenie. U Miéville'a społeczeństwo
idzie w odwrotną stronę, dążąc do uwolnienia języka, do
samostanowienia i samoświadomości wyrażanej werbalnie, do
zwiększenia potencjalności wyobrażeniowej. To, co smuci w „Dawcy”,
ta ubogość ducha, bezbarwność, występuje również na początku u Gospodarzy, którzy sami przyznawali, że zabawy słowem, peryfrazy
kreowane na poczet Festiwalu Kłamstw, nie znane im były, dopóki
nie spotkali Ziemian. Nasuwa się automatycznie kolejne pytanie,
którego niejako symbolem jest postać Scile'a, czy wolność słowa
i wyrażania samego siebie jest aż tyle warte, by zniszczyć
kulturę, która nie znała nawet cienia idei kłamstwa?
Osobiście
nie przepadam za twórczością tego autora, jego warsztat pisarski
jest, jak już wspominałam przy okazji antologii, toporny i
chaotyczny, jednak przyznać muszę, że ta powieść stanowi dla
mnie pozytywne doświadczenie. Mam świadomość tego, że nie
każdemu przypadnie do gustu ze względu na tematykę i niejaką
flegmatyczność, jednak niesie w sobie spory potencjał
intelektualny i pozwala nacieszyć się lingwistycznym obrazem
fantastycznego świata.
Ocena:
5/10
Przesłanie:
„Wolność języka, to samostanowienie werbalne świadomości”.
------------------------------------------------------------------------------------------------------------
PATI:
Już
naprawdę dawno nie czytałam książki, która aż tak mnie
zmęczyła, zanudziła i zabiła moją radość z czytania. Nawet
„grzybobranie”nie było tak złe ta ta pozycja. Przez tą
książkę na prawie dwa miesiące straciłam radość z czytania i
nie ruszyłam prawie żadnej pozycji co w moim przypadku jest
ewenementem. Męczyłam tą powieść ponad trzy tygodnie i gdyby nie
była to tak zwana lektura już po pierwszych kilkudziesięciu
kartkach dałabym sobie spokój. Dałam jej duży kredyt zaufania
jako że Mieville jest uznawany ostatnio za gwiazdę i nowatora. Ja
się kurcze pytam naprawdę szczerze dlaczego? Bo napisał jedną z
najnudniejszych i bezwartościowych książek o niczym jakie czytałam
chyba od czasów liceum? Po co wydawać coś takiego na papierze,
gdzie giną przy tym biedne drzewka? Po co ma nam to zabierać
miejsce na półce? PO CO?!
Książka
jest nudna jak flaki z olejem jeżeli nie jesteście fanami
językoznawstwa i nie posiadacie na ten temat żadnych informacji, a
sam temat obchodzi Was tyle co zeszłoroczny śnieg. Ja w tej książce
nie znalazłam żadnych plusów poza tym, że się wreszcie
skończyła. Po prostu ubijcie mnie na miejscu następnym razie jak
wpadnie mi do głowy chwycenie jeszcze raz za Chinę Mievilla.
Dopisuję go do listy autorów omijać szerokim łukiem i ignorować
jego istnienie i nie dać się skusić okładce. Nigdy, nigdy, nigdy
- tak mi dopomóż Boże.
Och
na pewno znajdą się i koneserzy sztuki, którzy im bardziej dzieło
jest niezrozumiałe, enigmatyczne i pokręcone tym większą wartość
będą w tym widzieć. Ja jego książkę porównuję do właśnie
tych artystów co na swoją wystawę przychodzą w starym szlafroku,
robią przy wszystkich gościach kupę i spuszczając wodę
oznajmiają, że jest to ich komentarz do cen chleba w Gwatemali.
Krytycy zachwyceni, koneserzy mdleją z głębi przesłania, a
normalni ludzie pukają się w czoło i mają go za zwykłego czuba.
Obrażajcie się teraz na mnie ile wlezie, pomstujcie - przyjmę to
na klatę dzielnie, a zdania nie zmienię.
Dlaczego
uznają tą książkę za toksyczną i bezwartościową? Bo jak już
pisałam przez nią przestałam czytać tak mnie zmęczyła. A poza
tym nie wyniosłam z niej nic, bo za gwałtem na zwojach mózgowych
przez ciągłe pytanie się w trakcie czytania ale „o co Ci
chodzi?” Może za głupia jestem, czy za mało wykształcona, bo
choć książkę zrozumiałam w sensie słownictwa to za cholerę pod
względem przesłania – nie znalazłam tam żadnego. I to ciągłe
przeskakiwanie akcji, gdzie w znudzony czytelnik już nie wie co się
kiedy zdarzyło i w o jakim czasie aktualnie czyta. Impreza powitalna
ciągnie się przez pół książki, gdzie w międzyczasie poznajemy
historię „dziewczynki, którą skrzywdzono w
ciemności i która zjadła to, co jej dano” i stała się
częścią języka jakiś chrząszczopodobnych istot. Gdyby to
jeszcze było ciekawe, interesujące czy napisane z jakimś
polotem... nieeeeee to było nuuuudneeee jak cholera. W końcu w
tracie czytanie przestawiłam się na tryb, ale „co mnie to
wszystko obchodzi” i „po cholerę o tym piszesz? Znowu
bezsensu?”. Najzabawniejsze jednak, że epitafium do tej książki
napisał sobie sam autor na kartach tej powieści:
„Przyznaję
się do porażki. Próbowałam nadać tym wydarzeniom jakiś kształt,
strukturę, ale tak naprawdę nie mam pojęcia jak do tego doszło.
Może dlatego, ze nie uważałam, może dlatego, ze te wydarzenia nie
miały prostej narracji, ale z jakiegoś powodu cała ta historia nie
układa się, tak, jakbym chciała”.
Voila
- dla mnie to strzał w stopę. Jedyny fragment, który ma sens w tej
książce i z którym całkowicie się zgadzam i ma moją aprobatę w
100%, bo skoro sam autor to tak podsumowuje to kim ja jestem żeby
się z nim sprzeczać :D
Zostaje
mi się teraz już tylko użalać nad sobą samą, nad straconym
czasem i nad krzywdą, którą mi ta książka zrobiła. Mieville –
mam nadzieję, że pewnego dnia zmądrzejesz i odkryjesz, że twoim
powołaniem jest np. kopanie rowów czy ogrodnictwo, a nie pisarstwo.
Ocena: - 10
Przesłanie:
„Tylko dla Polonistów i pochodnych.”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz