czwartek, 9 października 2014

"Ambasadoria" - China Miéville


Ambasadoria to miasto sprzeczności położone na krańcach zbadanego wszechświata. Avice Benner Cho jest nawigatorką na statku podróżującym w „wiecznym nurcie”, morzu czasoprzestrzeni rozciągającym się pod dnem codziennej rzeczywistości. Po wielu latach powraca na swoją rodzinną planetę. Ludzie nie są tu jedyną inteligentną rasą, a Avice nawiązuje niewytłumaczalną więź z Gospodarzami – tajemniczymi istotami niezdolnymi do kłamstwa. Jedynie niewielka grupka genetycznie zmodyfikowanych Ambasadorów włada ich językiem, umożliwiając kontakt pomiędzy dwoma społecznościami. Jednak gdy na planetę przebywa nowy Ambasador, krucha równowaga zawisa na włosku. By zapobiec tragedii i nieuchronnej wojnie ras, Avice musi osobiście porozumieć się z Ariekenami, dobrze wiedząc, że to niemożliwe…



„Kafkowski pisarz wybiera się w podróż na krańce wszechświata, tworząc swój najnowszy thriller SF. W Ambasadorii, niezmordowanie przesuwając granice własnej twórczości, Mieville poszerza jednocześnie granice samego gatunku, tworząc niezwykłą opowieść o kontakcie i wojnie z obcymi”.

„Entertainment Weekly”


[ Wydawnictwo Zysk i S-ka ]
[ Opis i okładka: http://lubimyczytac.pl/ksiazka/175428/ambasadoria ]

AGA:
Od China Miéville'a nie spodziewałam się niczego dobrego, tym bardziej będąc świeżo po przeczytaniu jego antologii „W poszukiwaniu Jake'a i innych opowiadań”, która nie tyle mnie rozczarowała, co wymęczyła. „Ambasadorię” chciałam przeczytać zachęcona pozytywną opinią z bloga Oceansoul (http://oceansoul.waw.pl/ambasadoria-china-mieville), choć głównym przyczynkiem był fakt, że powieść traktuje o JĘZYKU.
Początek powieści niestety nie dawał żadnej nadziei. Książka rozpoczyna się Prologiem, koszmarem każdego czytelnika rzuconego przez autora na głęboką wodę; narracja pierwszoosobowa, nielinearna z liczną ilością retrospekcji, świat przedstawiony autorytatywnie narzucony przez autora, liczne nie tłumaczone na bieżąco neologizmy (abflora, tridy, rwacz, altborsuk, zelle). Wstęp jest z jednej strony skrótem młodzieńczego życia głównej bohaterki, z drugiej szkicem świata przedstawionego, a dla czytelnika jest zdecydowanie salą tortur.
Ambasadoria to miasto, jedyne ludzkie polis, na obcej planecie Ariece, należącej do protektoratu Bremen, a współdzielonej z owadziopodobną, uskrzydloną, inteligentną rasą Ariekenów, przez amabasadorian zwanych Gospodarzami. Kooperacja dwóch gatunków przebiega w warunkach pokojowych, opierająca się na wymianie handlowej; ludzie otrzymują biodyfikowane narzędzia, a Gospodarze elementy techniki, której nie potrafią wytworzyć. Jednak to nie wszystko, ten świat rządzony jest przez JĘZYK, który stanowi podstawę komunikacji z Gospodarzami, który jest na tyle nietypowy i wyjątkowy, że wymaga specjalnych genetycznych hodowli Ambasadorów, ludzi wyhodowanych, bo ciężko to nazwać inaczej, wychowanych i przygotowanych specjalnie do roli łącznika pomiędzy ludźmi a ariekenami. Ambasadorzy to dwójka ludzi mówiących jednocześnie dwa różne wyrazy, ale myślących jednakowo w chwili wypowiadania tekstu. I w tym momencie, gdy dotrzemy po Prologu do tego właśnie punktu, powieść tak naprawdę zaczyna być ciekawa. Dlaczego?
Po pierwsze świat ludzi i ariekenów zostaje ukazany w przełomowym dla nich momencie, gdy ich świat zostaje wywrócony wielokrotnie do góry nogami i staje na skraju zagłady. Przez społeczność ludzko-ariekeńską przewalają się wielokrotnie rewolucje, wywołane grą polityczną Bremen, jak i specyfiką jestestwa ariekenów, uwarunkowanych przez JĘZYK. Po drugie dlatego, że Miéville ustanowił kwestię języka punktem ciężkości powieści.
Koncepcja JĘZYKA przedstawiona przez Miéville'a nie jest nowatorska, ani odkrywcza, opiera się on bowiem, sam wymienia ich z imienia i nazwiska, na koncepcjach George'a Lakoffa i Paula Ricoeur, choć tak naprawdę najwięcej można odnaleźć z dzieł szwajcarskiego językoznawcy Ferdinanda de Saussure'a i jego teorii znaku językowego, składającego się z dwóch elementów: znaczonego i znaczącego (tu skrót i skręt, autor chyba nie chciał być zbyt dosłowny, albo liczył na ignorancję czytelnika, mając nadzieję bycia postrzeganym jako erudyta), gdzie pierwszy to abstrakcyjne pojęcie, a drugi to jego akustyczna reprezentacja. Można by się nawet pokusić, że jego pomysł na stworzenie takiego systemu językowego, wypłynęła bezpośrednio z teorii de Saussure'a, który twierdził, że język nie może być wytworem jednego człowieka (stąd jego twór ambasadora, jednostki w dwóch osobach) oraz że język jest abstrakcją, która urzeczywistnia się w indywidualnych aktach werbalnych (stąd porównania). 

Autor idzie trochę dalej, modyfikuje JĘZYK w kierunku psycho- i socjo- lingwistyki, gdzie język ma cechy ujednoznaczniające, gdzie „słowo stanowi jedynie otwór – rodzaj drzwi, przez które ukazuje się myśl o desygnacie tego słowa”. W początkowej fazie książki komunikacja pomiędzy ludźmi a Gospodarzami jest dostępna wyłącznie dla wybranych, a władza jest oligarchiczna. JĘZYK w tej fazie stanowi podstawę komunikacji uprawdziwiającej, gdzie „dla Gospodarzy mowa i myśl stanowiły jedno. Z ich punktu widzenia absurdem była sama idea, że mówca mógłby świadomie powiedzieć nieprawdę.” Wszystko się zmienia, gdy okazuje się, że przysłany z Bremen ambasador, może mieć wpływ na stan umysłu ariekenów do tego stopnia, że dochodzi do językowej narkokracji, wywołanej przez rezonans psychiki i fonetyki. Dochodzi do rewolucji, świat ludzi i ariekenów, chyli się ku upadkowi i tylko dzięki ambitnej grupce „kłamców” wybijającej się spośród oracjentów (uzależnionych od mowy oratora), którzy sami „chcą decydować o tym, czego słuchać, jak żyć, co mówić, jak nadawać znaczenie słowom i czemu być posłusznym. Chcemy, by Język służył nam.”, udaje się wyprowadzić społeczeństwo z chaosu, i o paradoksie, dzięki nauce tworzenia porównań, metafor, a w konsekwencji kłamstw. A wszystko relacjonuje nam główna bohaterka Avice Benner Cho, będąca z jednej strony zanurzaczką i outsiderką, z drugiej strony szarą eminencją i porównaniem.
Można się zastanawiać, czy rzeczywiście stworzenie i oparcie całej fabuły o psycholingwistyczną koncepcję, nie jest aby przesadą, bo jakby nie spojrzeć postronnego czytelnika, który nie interesuje się zagadnieniami semiologicznymi, może ta książka znudzić. Moja odpowiedź brzmi nie. Na tym właśnie polega fantastyka naukowa, choć tutaj bardzie socjopsycholingwistyczna, aby poruszać pewne kwestie, odkrywać składowe naszego świata na nowo. Interesujące dla mnie jest to, że walka w świecie przyszłości została ukazana na polu wewnętrznym, z ideowego założenia wręcz niegroźna, bo odbywająca się w sferze humanistycznej, a nie na polu bitwy, czy w kosmosie, jak to ma rzecz w space operze. Gdyby się jeszcze głębiej przyjrzeć, mając na uwadze kim i co porabia autor, można spokojnie wysnuć, że cała ta walka na języki, jest tylko i wyłącznie pretekstem do podjęcia głębszych rozważań na tematy społeczne. Przemianę bowiem przechodzą oba społeczeństwa od ludzkiej oligarchii i ariekeńskiej wegetatywnej utopii totalitarnej, przez doktrynę rewolucyjną i anarchię, aż po może i nawet socjaldemokrację (używa zresztą wielu słów w naszej kulturze kojarzącej się jednoznacznie). W powieści są mocno zarysowane poglądy China Miéville'a, opierające się na ideologii trockistowskiej, n. p. to, że rewolucja na Ariece dokonana została, pomimo niewielkiej prowokacji sił zewnętrznych niesprzyjających (Bremen), przez ludność samą w sobie, działającą w większości i dla większości.
Ostatnio miałam okazję zapoznać się z książką Lois Lowry pt. „Dawca”, gdzie ludzie dążyli do ujednolicenia i ujednoznacznienia języka, tak aby nie pobudzał ich wyobraźni, by nie zostawiał furtki dla niedomówień, był wyznacznikiem systemu totalitarnego, ludności zniewolonej, choć na własne życzenie. U Miéville'a społeczeństwo idzie w odwrotną stronę, dążąc do uwolnienia języka, do samostanowienia i samoświadomości wyrażanej werbalnie, do zwiększenia potencjalności wyobrażeniowej. To, co smuci w „Dawcy”, ta ubogość ducha, bezbarwność, występuje również na początku u Gospodarzy, którzy sami przyznawali, że zabawy słowem, peryfrazy kreowane na poczet Festiwalu Kłamstw, nie znane im były, dopóki nie spotkali Ziemian. Nasuwa się automatycznie kolejne pytanie, którego niejako symbolem jest postać Scile'a, czy wolność słowa i wyrażania samego siebie jest aż tyle warte, by zniszczyć kulturę, która nie znała nawet cienia idei kłamstwa?

Osobiście nie przepadam za twórczością tego autora, jego warsztat pisarski jest, jak już wspominałam przy okazji antologii, toporny i chaotyczny, jednak przyznać muszę, że ta powieść stanowi dla mnie pozytywne doświadczenie. Mam świadomość tego, że nie każdemu przypadnie do gustu ze względu na tematykę i niejaką flegmatyczność, jednak niesie w sobie spory potencjał intelektualny i pozwala nacieszyć się lingwistycznym obrazem fantastycznego świata.

Ocena: 5/10
Przesłanie: „Wolność języka, to samostanowienie werbalne świadomości”.

------------------------------------------------------------------------------------------------------------

PATI: 
Już naprawdę dawno nie czytałam książki, która aż tak mnie zmęczyła, zanudziła i zabiła moją radość z czytania. Nawet „grzybobranie”nie było tak złe ta ta pozycja. Przez tą książkę na prawie dwa miesiące straciłam radość z czytania i nie ruszyłam prawie żadnej pozycji co w moim przypadku jest ewenementem. Męczyłam tą powieść ponad trzy tygodnie i gdyby nie była to tak zwana lektura już po pierwszych kilkudziesięciu kartkach dałabym sobie spokój. Dałam jej duży kredyt zaufania jako że Mieville jest uznawany ostatnio za gwiazdę i nowatora. Ja się kurcze pytam naprawdę szczerze dlaczego? Bo napisał jedną z najnudniejszych i bezwartościowych książek o niczym jakie czytałam chyba od czasów liceum? Po co wydawać coś takiego na papierze, gdzie giną przy tym biedne drzewka? Po co ma nam to zabierać miejsce na półce? PO CO?!

Książka jest nudna jak flaki z olejem jeżeli nie jesteście fanami językoznawstwa i nie posiadacie na ten temat żadnych informacji, a sam temat obchodzi Was tyle co zeszłoroczny śnieg. Ja w tej książce nie znalazłam żadnych plusów poza tym, że się wreszcie skończyła. Po prostu ubijcie mnie na miejscu następnym razie jak wpadnie mi do głowy chwycenie jeszcze raz za Chinę Mievilla. Dopisuję go do listy autorów omijać szerokim łukiem i ignorować jego istnienie i nie dać się skusić okładce. Nigdy, nigdy, nigdy - tak mi dopomóż Boże.

Och na pewno znajdą się i koneserzy sztuki, którzy im bardziej dzieło jest niezrozumiałe, enigmatyczne i pokręcone tym większą wartość będą w tym widzieć. Ja jego książkę porównuję do właśnie tych artystów co na swoją wystawę przychodzą w starym szlafroku, robią przy wszystkich gościach kupę i spuszczając wodę oznajmiają, że jest to ich komentarz do cen chleba w Gwatemali. Krytycy zachwyceni, koneserzy mdleją z głębi przesłania, a normalni ludzie pukają się w czoło i mają go za zwykłego czuba. Obrażajcie się teraz na mnie ile wlezie, pomstujcie - przyjmę to na klatę dzielnie, a zdania nie zmienię.

Dlaczego uznają tą książkę za toksyczną i bezwartościową? Bo jak już pisałam przez nią przestałam czytać tak mnie zmęczyła. A poza tym nie wyniosłam z niej nic, bo za gwałtem na zwojach mózgowych przez ciągłe pytanie się w trakcie czytania ale „o co Ci chodzi?” Może za głupia jestem, czy za mało wykształcona, bo choć książkę zrozumiałam w sensie słownictwa to za cholerę pod względem przesłania – nie znalazłam tam żadnego. I to ciągłe przeskakiwanie akcji, gdzie w znudzony czytelnik już nie wie co się kiedy zdarzyło i w o jakim czasie aktualnie czyta. Impreza powitalna ciągnie się przez pół książki, gdzie w międzyczasie poznajemy historię „dziewczynki, którą skrzywdzono w ciemności i która zjadła to, co jej dano” i stała się częścią języka jakiś chrząszczopodobnych istot. Gdyby to jeszcze było ciekawe, interesujące czy napisane z jakimś polotem... nieeeeee to było nuuuudneeee jak cholera. W końcu w tracie czytanie przestawiłam się na tryb, ale „co mnie to wszystko obchodzi” i „po cholerę o tym piszesz? Znowu bezsensu?”. Najzabawniejsze jednak, że epitafium do tej książki napisał sobie sam autor na kartach tej powieści:

Przyznaję się do porażki. Próbowałam nadać tym wydarzeniom jakiś kształt, strukturę, ale tak naprawdę nie mam pojęcia jak do tego doszło. Może dlatego, ze nie uważałam, może dlatego, ze te wydarzenia nie miały prostej narracji, ale z jakiegoś powodu cała ta historia nie układa się, tak, jakbym chciała”.
Voila - dla mnie to strzał w stopę. Jedyny fragment, który ma sens w tej książce i z którym całkowicie się zgadzam i ma moją aprobatę w 100%, bo skoro sam autor to tak podsumowuje to kim ja jestem żeby się z nim sprzeczać :D

Zostaje mi się teraz już tylko użalać nad sobą samą, nad straconym czasem i nad krzywdą, którą mi ta książka zrobiła. Mieville – mam nadzieję, że pewnego dnia zmądrzejesz i odkryjesz, że twoim powołaniem jest np. kopanie rowów czy ogrodnictwo, a nie pisarstwo.

Ocena: - 10
Przesłanie: „Tylko dla Polonistów i pochodnych.”





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz