To
już prawie dwa tygodnie od kiedy Mistrz nas opuścił. A ja nadal
nie potrafię w to uwierzyć... To był dla mnie cios i nawet nie
spodziewałam się, że aż tak wielki. To tak jakby umarła cześć
mnie. Ci którzy mnie znają, to wiedzą, że już od dawna nie można
mnie rozpatrywać w kategorii fana, ale raczej totalnego
pratchettoholika. Kiedy pomyślałam, że wraz z Mistrzem odeszła
też Babcia Weatherwax, Śmierć, Vimes i Marchewa oraz Vettinari, to
opłakiwałam śmierć nie jednego Wielkiego Człowieka, ale i całego
świata... Oni umarli również i nigdy więcej nie dowiemy się, jak
potoczyły się dalej ich losy. Och, spodziewam się, że prędzej czy
później pojawi się ktoś chcący kontynuować dalej tą opowieść,
ale to już nigdy nie będzie to samo, niestety. Na razie czekamy na
wydanie ostatniej skończonej książki, „Shepard Crown”, rozwijającej dalsze losy Tiffani aka Akwili. Ale co będzie dalej?
NIC.
Myślałam
nad tym pomysłem już trochę i zastanawiałam się, czy w ogóle
zaczynać... Ale znalazłam tylko jeden sposób na oddanie hołdu
Pratchettowi - przeczytanie wszystkiego jeszcze raz od początku. Są
książki, które czytałam kilka razy, i są też takie,
które jak dotąd miałam w rękach tylko raz. Myślę, że pora na
swój sposób pożegnać się z Mistrzem. Dobrze, że to będzie
długie pożegnanie.
Nie
ośmielam się pisać recenzji, czy opinii o tych książkach,
a raczej będzie to emocjonalny dialog bazujący na skojarzeniach i
przemyśleniach. Aga na pewno znalazłaby na to jakieś piękne i
właściwe słowo rodem ze słownika pojęć literackich :) Na pewno
będą też spojlery, bo trudno mi będzie je traktować jako
pojedyncze książki bez przeszłości i przyszłości.
Nie
ukrywam, że staram się zrobić pewnego rodzaju autoterapię, żeby
zagłuszyć ból straty i podziękować Terremy Pratchettowi za
20-letnia obecność w moim życiu. Za to, że jego książki były
dla mnie odskocznią od życia codziennego, za to, że pocieszały mnie
w najgorszych chwilach mojego życia i sprawiały ze gwiazdka była
kilka razy do roku. Dziękuję Mistrzu. Za to wszystko i wiele
więcej.
1#
Kolor Magii
To pierwsza część słynnego wieloksięgu rozgrywającego się na płaskiej ziemi śmieszna, mądra i cudownie zadowalająca jak wszystkie książki Pratchetta. W odległym, trochę już zużytym układzie współrzędnych, na płaszczyźnie astralnej, która nigdy nie była szczególnie płaska, skłębiona mgiełka gwiazd rozstępuje się z wolna... Spójrzcie...
[Prószyński i S-ka, 1994]
[Opis i okładka: http://lubimyczytac.pl/ksiazka/4560/kolor-magii]
To
pierwsza książka Pratchetta, którą przeczytałam i od niej też
postanowiłam rozpocząć mój powolny re-read. Szczerze, to długo
się zastanawiałam czy lepiej czytać seriami, czy po kolei... dobrze
pamiętałam, że pierwsze części zdecydowanie odstają od mojej
ukochanej wizji Świata Dysku. Do tego - nie jestem jakąś tam wielka
fanką Rincewinda, bo mam innych ulubieńców na Dysku :) Co uważniejsi
czytacze zauważą, że nie wymieniłam Rincewinda kilka akapitów
wyżej. Z resztą uważam, że pierwsze książki ze Świata Dysku są
raczej no cóż... oczywiście wyśmienite, ale w ogólnym
rozrachunku są tymi słabszymi. „Kolor Magii” nie jest jednak
pierwszą książką Pratchetta, z którą się spotkałam –
pierwszą był „Dysk”, którego wtedy po prostu nie zmęczyłam i
musiałam do niego wrócić dopiero po wielu latach, by móc ją
odhaczyć jako przeczytaną.
Pamiętam, jak koleżanka pożyczyła mi ”Kolor Magii” od razu z „Blaskiem Fantastycznym” - mówiąc: "przeczytaj są
świetne". I były. Wtedy jednak miałam lat 14. Prychałam i śmiałam
się jak głupia i po dwóch dniach poprosiłam ją o dalsze części,
których wtedy nie było jeszcze za wiele w Polsce. Całkowicie i
totalnie pokochałam... Bagaż <3 Jednakże dokładnie w tym samym
czasie przeczytałam też „Nudę Pierścienia”, cykl o
Kedringernie i „Katarem i magią”, dlatego choć z przyjemnością
czytałam kolejne książki Pratchetta, to nie zostałam jeszcze ich
wielką fanką. Jak trafiło mi coś do ręki - to nie odmawiałam,
zaadoptowałam też częściowo ich styl, ale oczywiście na bardzo
niskim levelu i nieudolnie :) Nawet moje prace klasowe przeszły
totalne przeobrażenie, a do tego zaczęłam razem z koleżanką pisać
humoreskę o Robin Hoodzie i na niej się też nie skończyło.
Teraz
czytając po wielu latach ponownie "Kolor Magii" (chyba po raz 5 lub 6
w życiu), nie sposób nie odnieść wrażenia, że to taka tam
zabawna opowiastka przygodowa dla młodzieży i nie ma w niej
drugiego dna tak, jak w późniejszych jego dziełach. Chociaż, czy na
pewno? Tym razem podeszłam do czytania bardzo metodycznie i powoli,
robiąc górę notatek i znalazłam w niej przemyconych kilka
smaczków, ale do tego jeszcze dojdziemy. Niemniej jest faktem, że
to bardzo lekka pozycja, która choć przesycona humorem - nie wymaga
zbyt wiele od czytelnika.
Oczywiście
nie ma w tym nic dziwnego, że Świat Dysku od „Koloru Magii”
bardzo się zmienia i ewoluuje, a postacie popełniają błędy
i są opisane w sposób, którego pewnie potem się wstydzą :) Co by nie być gołosłownym, biegnę już z przykładem „podbródków
Vettinariego na upierścienionych dłoniach”. Czy: Vettinari częstujący interesantów: „konserwowymi szkarłupniami,
kandyzowaną meduzą, czy rozgwiazdą w cukrze”. Późniejszy
Vettinari, co najwyżej poczęstowałby Wodą i Chlebem oraz
przytulną Celą, a o znajdującym się tam rezydencie szybko by zapomniał. Takie „kiksy”
bez problemu odnajdzie uważny czytelnik i potrafią one trochę
zniechęcić do tych początkowych części Świata Dysku. Zdaję
sobie sprawę, że pisząc „Kolor Magii” Pratchett nie
podejrzewał pewnie, że poza tą pozycją pojawi się jeszcze ponad 40
kolejnych, więc nic dziwnego, że pojawiają się pewne
nieścisłości. Mnie osobiście one, no cóż... drażnią :) Na
przykład Śmierć (dzięki Bogom mówiący już od pierwszej
książki odpowiednio DUŻYMI LITERAMI) – zaskoczył mnie jak:
„wziął duszę Greicha, ugniatał ją aż stała się punktem
bolesnego blasku”, a potem ją połknął – a to raczej niecodzienne zachowanie jak na znaną nam Śmierć. A w innym miejscu
spotkałam się ze zdaniem, że „juki Śmierci są wypchane, ale nie mają
żadnego ciężaru”, co by wskazywało na to, że właśnie tam
przewożone są dusze, które Śmierć zabiera – to także jest
dość ciekawe. Jest też napisane, że po Magów
Śmierć musi przyjść osobiście (choć po Rincewinda na samym
końcu przysłał Demona Skrofuła), a nie przysyłać swoich
zastępców: Zarazę albo Głód, ale do tego pewnie wrócimy jeszcze
przy okazji czytania „Muzyki Duszy”. Inne ciekawostki, które spotykamy w „Kolorze Magii„ to: Wydział Medycyny
oraz Wydział Pomniejszych Bóstw na Niewidocznym Uniwersytecie;
Gildia Graczy; za barem „Rozbitego Bębna” stoi mały
troll; że istnieją gryzonie zwane szczurami pocztowymi; wspomniane są gnolle, gnomy i skrzaty; a np. trolle po śmierci rozsypują
się w żwir... Wszystko to mnie zaciekawiło i postaram się to
zweryfikować podczas czytania kolejnych książek z cyklu.
Zaskoczyła
mnie także pewna niekonsekwencja, którą pewnie będę śledzić
przez dalsze części – na samym początku, czarno na białym jest
napisane, że Mag nie może wypowiedzieć liczby osiem;
za to już pod koniec książki w zwykłej rozmowie z Dwukwiatem -
Rincewind wyjaśnia turyście jak działa Latacz z Krull - i bez
zająknięcia mówi, że potrzeba do tego ośmiu magów rangi
czwartej... Czyż to nie ciekawe zjawisko? W ogóle w całej książce
Rincewind wypowiada „osiem” dwa razy i aż nie mogę się
doczekać czy złapię na tym też i innych Magów. No co? Każdy ma
jakieś hobby :)
W
przedmowie do wydania jakie posiadam (koszt książki to tylko 17
zł!) napisano, że Pratchett pytany, czy wierzy w magię, odpowiada,
że więcej magii znajdzie się w zwyczajnym domowym komputerze, niż
na sabacie czarownic, jednakże wielu ludzi poważnie traktuje
czary, ale on sam wierzy w cywilizację technologiczną. Tu taki mały
p.s. – swoje książki Sir Terry w danym czasie oddawał wydawcy na
dyskietkach – co uznałam za absolutnie urocze :) Ale wracając do
słów samego Mistrza – jest to jakby podsumowanie tej książki.
Rincewind miał nadzieję, że magia w Imperium Agatejskim skąd
pochodzi Dwukwiat działa jakoś „lepiej”, że potrafią np.
„zaprząc błyskawicę”. O wiele łatwiej było również
Rincewindowi wyobrazić sobie samolot, niż latającego smoka, w
którego jakoś nie potrafił uwierzyć. Można więc uznać, że
Rincewind to pierwszy i chyba jedyny Mag na całym Świecie Dysku,
który wierzy, że istnieje coś lepszego niż ogólnie panująca
magia – a my potrafimy to nazwać – to technologia. Zresztą z
opisów Rincewida każdy Mag na Świecie Dysku naprawdę łatwo nie ma. Czas
jaki trzeba poświęcić na nauczenie się najprostszego zaklęcia to
minimum trzy miesiące, które po wypowiedzeniu / użyciu znika, a po
śmierci Maga wszystkie niewypowiedziane zaklęcia się same wypowiadają. Do tego jeszcze Starsi ujarzmili magię i zmusili ją
do przestrzegania Prawa Zachowania Rzeczywistości, co pokrótce
można wytłumaczyć, że wysiłek do osiągnięcia celu nie zmienia
się niezależnie od użytych środków. Stworzenie samej iluzji
szklanki jest proste, bo wymaga ona tylko subtelnej gry świateł,
ale za to podniesienie prawdziwej szklanki, wymaga kilku godzin
przygotowań, jeśli Mag nie chce by prosta zasada dźwigni wycisnęła
mu mózg przez uszy. Do tego sama magia nie umiera - tylko stopniowo
zanika, a z ksiąg napisanych przez Magów - po ich śmierci stopniowo
wycieka. I tutaj moje pytanie - najbardziej magiczną księgą na
dysku jest OCTAVO, która należała do samego Stwórcy, to czy to
oznacza, że Stwórca nie żyje skoro ciągle wycieka z niej Magia?
To pytanie pojawiło mi się znikąd i nie wiem, czy nie posunęłam
się za daleko w przypuszczeniach.
Na
sam koniec chciałabym się z Wami podzielić kilkoma cytatami, które
utkwiły mi w pamięci w trakcie czytania:
Kring
– magiczny miecz wykuty z błyskawicy, należący do Hruna
Barbarzyńcy, powiedział takie oto mądre słowa: „Sam jesteś
swoim największym wrogiem, Rincewindzie” i teraz odnieśmy to
do nas samych. Ile razy strach sparaliżował nas przed zrobieniem czegoś, albo zepsuł nam radość przeżywania jakieś sytuacji? Na
przykład ja mam lęk wysokości (czy jak mawia Ricewind – lęk
gruntu, bo to nie wysokość zabija :) i pamiętam jak mój Misio
zaproponował wyjście przez okno na rusztowanie, które nam
postawili z okazji zapędów ociepleńczych bloku. Wyjść – wyszłam,
ale wszystko co pamiętam, to wcale nie romantyczną atmosferę
oglądania zachodu słońca i słodkie wyznania, ale paniczny strach,
przez który po minucie już byłam z powrotem w środku
hiperwentylując. Albo jak mój Misiasty skakał na bungee i
zaproponowano mi, żebym z nim wjechała na te 83 metry w ramach
towarzystwa; co oczywiście wyśmiałam. Takie przypadki mogłabym
wymieniać garściami :) A dotyczy to tylko jednego mojego lęku z
wielu... :D
Trudno
jest mi też nie zgodzić się z samym Rincewindem, który twierdzi:
„Poznałem już emocje i poznałem nudę. Nuda była lepsza”.
Bogowie, jak ja kocham moje nudne życie! Stresy i takie tam to jak
mam codziennie w pracy, a w domu to kocham spokój i rutynę. Kiedyś
nie usiedziałam w domu ani godziny spokojnie, a teraz najlepszy
sposobem na weekend to wieczór z książką/serialem/filmem, ewentualnie od czasu do czasu jakaś domówka, czy inne planszówki.
Wszystko co mi jest niezbędne do życia można streścić w jednym
obrazku (mojego autorstwa):
I
święty spokój!
I internet :D
I internet :D
Na
sam koniec zaprezentuje nam się sam Śmierć: „ ALE WRESZCIE
ZROZUMIAŁEM, ŻE PRĘDZEJ CZY PÓŹNIEJ KAŻDY UMIERA. WSZYSTKO
UMIERA W SWOIM CZASIE. MOŻNA MNIE OKRAŚĆ, ALE NIE MOŻNA MI
NICZEGO ODEBRAĆ” …
Żegnaj
Mistrzu po raz pierwszy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz