czwartek, 26 marca 2015

"Kolor Magii" - Terry Pratchett

To już prawie dwa tygodnie od kiedy Mistrz nas opuścił. A ja nadal nie potrafię w to uwierzyć... To był dla mnie cios i nawet nie spodziewałam się, że aż tak wielki. To tak jakby umarła cześć mnie. Ci którzy mnie znają, to wiedzą, że już od dawna nie można mnie rozpatrywać w kategorii fana, ale raczej totalnego pratchettoholika. Kiedy pomyślałam, że wraz z Mistrzem odeszła też Babcia Weatherwax, Śmierć, Vimes i Marchewa oraz Vettinari, to opłakiwałam śmierć nie jednego Wielkiego Człowieka, ale i całego świata... Oni umarli również i nigdy więcej nie dowiemy się, jak potoczyły się dalej ich losy. Och, spodziewam się, że prędzej czy później pojawi się ktoś chcący kontynuować dalej tą opowieść, ale to już nigdy nie będzie to samo, niestety. Na razie czekamy na wydanie ostatniej skończonej książki, „Shepard Crown”, rozwijającej dalsze losy Tiffani aka Akwili. Ale co będzie dalej? NIC.

Myślałam nad tym pomysłem już trochę i zastanawiałam się, czy w ogóle zaczynać... Ale znalazłam tylko jeden sposób na oddanie hołdu Pratchettowi - przeczytanie wszystkiego jeszcze raz od początku. Są książki, które czytałam kilka razy, i są też takie, które jak dotąd miałam w rękach tylko raz. Myślę, że pora na swój sposób pożegnać się z Mistrzem. Dobrze, że to będzie długie pożegnanie.

Nie ośmielam się pisać recenzji, czy opinii o tych książkach, a raczej będzie to emocjonalny dialog bazujący na skojarzeniach i przemyśleniach. Aga na pewno znalazłaby na to jakieś piękne i właściwe słowo rodem ze słownika pojęć literackich :) Na pewno będą też spojlery, bo trudno mi będzie je traktować jako pojedyncze książki bez przeszłości i przyszłości.

Nie ukrywam, że staram się zrobić pewnego rodzaju autoterapię, żeby zagłuszyć ból straty i podziękować Terremy Pratchettowi za 20-letnia obecność w moim życiu. Za to, że jego książki były dla mnie odskocznią od życia codziennego, za to, że pocieszały mnie w najgorszych chwilach mojego życia i sprawiały ze gwiazdka była kilka razy do roku. Dziękuję Mistrzu. Za to wszystko i wiele więcej.


1# Kolor Magii

To pierwsza część słynnego wieloksięgu rozgrywającego się na płaskiej ziemi śmieszna, mądra i cudownie zadowalająca jak wszystkie książki Pratchetta. W odległym, trochę już zużytym układzie współrzędnych, na płaszczyźnie astralnej, która nigdy nie była szczególnie płaska, skłębiona mgiełka gwiazd rozstępuje się z wolna... Spójrzcie...

[Prószyński i S-ka, 1994]
[Opis i okładka: http://lubimyczytac.pl/ksiazka/4560/kolor-magii]










To pierwsza książka Pratchetta, którą przeczytałam i od niej też postanowiłam rozpocząć mój powolny re-read. Szczerze, to długo się zastanawiałam czy lepiej czytać seriami, czy po kolei... dobrze pamiętałam, że pierwsze części zdecydowanie odstają od mojej ukochanej wizji Świata Dysku. Do tego - nie jestem jakąś tam wielka fanką Rincewinda, bo mam innych ulubieńców na Dysku :) Co uważniejsi czytacze zauważą, że nie wymieniłam Rincewinda kilka akapitów wyżej. Z resztą uważam, że pierwsze książki ze Świata Dysku są raczej no cóż... oczywiście wyśmienite, ale w ogólnym rozrachunku są tymi słabszymi. „Kolor Magii” nie jest jednak pierwszą książką Pratchetta, z którą się spotkałam – pierwszą był „Dysk”, którego wtedy po prostu nie zmęczyłam i musiałam do niego wrócić dopiero po wielu latach, by móc ją odhaczyć jako przeczytaną.

Pamiętam, jak koleżanka pożyczyła mi ”Kolor Magii” od razu z „Blaskiem Fantastycznym” - mówiąc: "przeczytaj są świetne". I były. Wtedy jednak miałam lat 14. Prychałam i śmiałam się jak głupia i po dwóch dniach poprosiłam ją o dalsze części, których wtedy nie było jeszcze za wiele w Polsce. Całkowicie i totalnie pokochałam... Bagaż <3 Jednakże dokładnie w tym samym czasie przeczytałam też „Nudę Pierścienia”, cykl o Kedringernie i „Katarem i magią”, dlatego choć z przyjemnością czytałam kolejne książki Pratchetta, to nie zostałam jeszcze ich wielką fanką. Jak trafiło mi coś do ręki - to nie odmawiałam, zaadoptowałam też częściowo ich styl, ale oczywiście na bardzo niskim levelu i nieudolnie :) Nawet moje prace klasowe przeszły totalne przeobrażenie, a do tego zaczęłam razem z koleżanką pisać humoreskę o Robin Hoodzie i na niej się też nie skończyło.

Teraz czytając po wielu latach ponownie "Kolor Magii" (chyba po raz 5 lub 6 w życiu), nie sposób nie odnieść wrażenia, że to taka tam zabawna opowiastka przygodowa dla młodzieży i nie ma w niej drugiego dna tak, jak w późniejszych jego dziełach. Chociaż, czy na pewno? Tym razem podeszłam do czytania bardzo metodycznie i powoli, robiąc górę notatek i znalazłam w niej przemyconych kilka smaczków, ale do tego jeszcze dojdziemy. Niemniej jest faktem, że to bardzo lekka pozycja, która choć przesycona humorem - nie wymaga zbyt wiele od czytelnika.

Oczywiście nie ma w tym nic dziwnego, że Świat Dysku od „Koloru Magii” bardzo się zmienia i ewoluuje, a postacie popełniają błędy i są opisane w sposób, którego pewnie potem się wstydzą :) Co by nie być gołosłownym, biegnę już z przykładem „podbródków Vettinariego na upierścienionych dłoniach”. Czy: Vettinari częstujący interesantów: „konserwowymi szkarłupniami, kandyzowaną meduzą, czy rozgwiazdą w cukrze”. Późniejszy Vettinari, co najwyżej poczęstowałby Wodą i Chlebem oraz przytulną Celą, a o znajdującym się tam rezydencie szybko by zapomniał. Takie „kiksy” bez problemu odnajdzie uważny czytelnik i potrafią one trochę zniechęcić do tych początkowych części Świata Dysku. Zdaję sobie sprawę, że pisząc „Kolor Magii” Pratchett nie podejrzewał pewnie, że poza tą pozycją pojawi się jeszcze ponad 40 kolejnych, więc nic dziwnego, że pojawiają się pewne nieścisłości. Mnie osobiście one, no cóż... drażnią :) Na przykład Śmierć (dzięki Bogom mówiący już od pierwszej książki odpowiednio DUŻYMI LITERAMI) – zaskoczył mnie jak: „wziął duszę Greicha, ugniatał ją aż stała się punktem bolesnego blasku”, a potem ją połknął – a to raczej niecodzienne zachowanie jak na znaną nam Śmierć. A w innym miejscu spotkałam się ze zdaniem, że „juki Śmierci są wypchane, ale nie mają żadnego ciężaru”, co by wskazywało na to, że właśnie tam przewożone są dusze, które Śmierć zabiera – to także jest dość ciekawe. Jest też napisane, że po Magów Śmierć musi przyjść osobiście (choć po Rincewinda na samym końcu przysłał Demona Skrofuła), a nie przysyłać swoich zastępców: Zarazę albo Głód, ale do tego pewnie wrócimy jeszcze przy okazji czytania „Muzyki Duszy”. Inne ciekawostki, które spotykamy w „Kolorze Magii„ to: Wydział Medycyny oraz Wydział Pomniejszych Bóstw na Niewidocznym Uniwersytecie; Gildia Graczy; za barem „Rozbitego Bębna” stoi mały troll; że istnieją gryzonie zwane szczurami pocztowymi; wspomniane są gnolle, gnomy i skrzaty; a np. trolle po śmierci rozsypują się w żwir... Wszystko to mnie zaciekawiło i postaram się to zweryfikować podczas czytania kolejnych książek z cyklu.
Zaskoczyła mnie także pewna niekonsekwencja, którą pewnie będę śledzić przez dalsze części – na samym początku, czarno na białym jest napisane, że Mag nie może wypowiedzieć liczby osiem; za to już pod koniec książki w zwykłej rozmowie z Dwukwiatem - Rincewind wyjaśnia turyście jak działa Latacz z Krull - i bez zająknięcia mówi, że potrzeba do tego ośmiu magów rangi czwartej... Czyż to nie ciekawe zjawisko? W ogóle w całej książce Rincewind wypowiada „osiem” dwa razy i aż nie mogę się doczekać czy złapię na tym też i innych Magów. No co? Każdy ma jakieś hobby :)

W przedmowie do wydania jakie posiadam (koszt książki to tylko 17 zł!) napisano, że Pratchett pytany, czy wierzy w magię, odpowiada, że więcej magii znajdzie się w zwyczajnym domowym komputerze, niż na sabacie czarownic, jednakże wielu ludzi poważnie traktuje czary, ale on sam wierzy w cywilizację technologiczną. Tu taki mały p.s. – swoje książki Sir Terry w danym czasie oddawał wydawcy na dyskietkach – co uznałam za absolutnie urocze :) Ale wracając do słów samego Mistrza – jest to jakby podsumowanie tej książki. Rincewind miał nadzieję, że magia w Imperium Agatejskim skąd pochodzi Dwukwiat działa jakoś „lepiej”, że potrafią np. „zaprząc błyskawicę”. O wiele łatwiej było również Rincewindowi wyobrazić sobie samolot, niż latającego smoka, w którego jakoś nie potrafił uwierzyć. Można więc uznać, że Rincewind to pierwszy i chyba jedyny Mag na całym Świecie Dysku, który wierzy, że istnieje coś lepszego niż ogólnie panująca magia – a my potrafimy to nazwać – to technologia. Zresztą z opisów Rincewida każdy Mag na Świecie Dysku naprawdę łatwo nie ma. Czas jaki trzeba poświęcić na nauczenie się najprostszego zaklęcia to minimum trzy miesiące, które po wypowiedzeniu / użyciu znika, a po śmierci Maga wszystkie niewypowiedziane zaklęcia się same wypowiadają. Do tego jeszcze Starsi ujarzmili magię i zmusili ją do przestrzegania Prawa Zachowania Rzeczywistości, co pokrótce można wytłumaczyć, że wysiłek do osiągnięcia celu nie zmienia się niezależnie od użytych środków. Stworzenie samej iluzji szklanki jest proste, bo wymaga ona tylko subtelnej gry świateł, ale za to podniesienie prawdziwej szklanki, wymaga kilku godzin przygotowań, jeśli Mag nie chce by prosta zasada dźwigni wycisnęła mu mózg przez uszy. Do tego sama magia nie umiera - tylko stopniowo zanika, a z ksiąg napisanych przez Magów - po ich śmierci stopniowo wycieka. I tutaj moje pytanie - najbardziej magiczną księgą na dysku jest OCTAVO, która należała do samego Stwórcy, to czy to oznacza, że Stwórca nie żyje skoro ciągle wycieka z niej Magia? To pytanie pojawiło mi się znikąd i nie wiem, czy nie posunęłam się za daleko w przypuszczeniach.

Na sam koniec chciałabym się z Wami podzielić kilkoma cytatami, które utkwiły mi w pamięci w trakcie czytania:

Kring – magiczny miecz wykuty z błyskawicy, należący do Hruna Barbarzyńcy, powiedział takie oto mądre słowa: „Sam jesteś swoim największym wrogiem, Rincewindzie” i teraz odnieśmy to do nas samych. Ile razy strach sparaliżował nas przed zrobieniem czegoś, albo zepsuł nam radość przeżywania jakieś sytuacji? Na przykład ja mam lęk wysokości (czy jak mawia Ricewind – lęk gruntu, bo to nie wysokość zabija :) i pamiętam jak mój Misio zaproponował wyjście przez okno na rusztowanie, które nam postawili z okazji zapędów ociepleńczych bloku. Wyjść – wyszłam, ale wszystko co pamiętam, to wcale nie romantyczną atmosferę oglądania zachodu słońca i słodkie wyznania, ale paniczny strach, przez który po minucie już byłam z powrotem w środku hiperwentylując. Albo jak mój Misiasty skakał na bungee i zaproponowano mi, żebym z nim wjechała na te 83 metry w ramach towarzystwa; co oczywiście wyśmiałam. Takie przypadki mogłabym wymieniać garściami :) A dotyczy to tylko jednego mojego lęku z wielu... :D

Trudno jest mi też nie zgodzić się z samym Rincewindem, który twierdzi: „Poznałem już emocje i poznałem nudę. Nuda była lepsza”. Bogowie, jak ja kocham moje nudne życie! Stresy i takie tam to jak mam codziennie w pracy, a w domu to kocham spokój i rutynę. Kiedyś nie usiedziałam w domu ani godziny spokojnie, a teraz najlepszy sposobem na weekend to wieczór z książką/serialem/filmem, ewentualnie od czasu do czasu jakaś domówka, czy inne planszówki. Wszystko co mi jest niezbędne do życia można streścić w jednym obrazku (mojego autorstwa):
I święty spokój!
I internet :D

Na sam koniec zaprezentuje nam się sam Śmierć: „ ALE WRESZCIE ZROZUMIAŁEM, ŻE PRĘDZEJ CZY PÓŹNIEJ KAŻDY UMIERA. WSZYSTKO UMIERA W SWOIM CZASIE. MOŻNA MNIE OKRAŚĆ, ALE NIE MOŻNA MI NICZEGO ODEBRAĆ”


Żegnaj Mistrzu po raz pierwszy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz