W Mercedes Thompson-Hauptman nie ma nic zwyczajnego. Jest mechanikiem samochodowym, zmiennokształtną kojocicą i partnerką życiową przywódcy wilkołaczej watahy. Ale żadna z tych niecodziennych rzeczy nie jest źródłem jej obecnych kłopotów.
W obecne kłopoty wpakowała się bowiem całkiem samodzielnie - wchodząc na most i przyjmując na siebie odpowiedzialność za bezpieczeństwo wszystkich mieszkańców Tri-Cities. Wszystko wyglądało prosto: miała od czasu do czasu złapać jakiegoś goblina-zabójcę, kozę-zombie czy trolla. Miała dopilnować, by na neutralnej ziemi ludzie mogli bezpiecznie pertraktować z istotami magicznymi.
Rzeczywistość udowodniła, że nikt nie jest bezpieczny. Doszło do konfrontacji pomiędzy przywódcami ludzi a Szarymi Panami, rządzącymi magicznym ludem.
Narasta konflikt. Zbliża się nieuniknione stracie.
Nadciąga burzowy jeździec, a imię jego Śmierć.
Egzemplarz udostępniony do recenzji, dzięki życzliwości Fabryki Słów.
AGA:
Pod wieloma względami rok 2020 był niezwykły. Niestety nie należał do najlepszych dla mnie pod względem czytelniczym, nadal tkwiłam w zastoju i liczba przeczytanych książek była tak niska, że lepiej o tym głośno, tym bardziej na piśmie, nie wspominać. Za to 2021 rok zaczęłam z przytupem, mam już za sobą trzy książki, czwartą właśnie się delektuję. Jednak rok 2021 może i będzie przełomowy ze względu na powrót umiłowania do sączenia słów, ale nie wygląda na to, by miał być mniej niezwykły, niż 2020. A o tym za chwilkę...
„Klątwa burzy” to jedenasty tom cyklu o Mercedes Thompson i jak dotarliście do niego, to znaczy, że należycie do fenomenalnego grona szczęśliwców, którzy dopingują kojocicy Mercy. Po zapowiedziach z tomu poprzedniego, nastawiona byłam na burzowego jeźdźca, Śmierć we własnej osobie i miałam nadzieję na większą rólkę ulubionej Elizawiety. I z tymi życzeniami, trzeba ostrożnie.
Pani Briggs ma chyba pod skóra Kojota, bo ładnie wszystko poprzekręcała, co w głowie mi się uroiło na temat tego, co znajdę w tomie jedenastym. Na dzień dobry Mercy poskromiła goblina zabójcę, a gdy już udało się pozbyć się niewygodnego chłystka, to wraz z Mery Jo bawiła się w chowanego-łapanego z mini kózkami zombie. Mini kózki zombie! Nie można zarzucić pani Briggs braku poczucia humoru i rozbudowanej wyobraźni. A akcja dopiero się rozkręcała. Dziwnym zbiegiem okoliczności pod nieobecność Elizawiety, przypominam, została u Bonaraty fundując mu terapię odwykową od wilkołaczej krwi, pojawiły się nowe wiedźmy i to nie byle jakie.
two by two,
the Hardesty witches
are traveling trough.
With a storm of curses,
they call from their tomes;
they will drink your blood
and dine on your bones.
A żeby jeszcze było mało, szykuje się wielkie spotkanie pomiędzy ludźmi a pradawnymi. Jak dla Mercy to za dużo zbiegów okoliczności. Kojocica próbując sprostać nowej roli logistyka imprezy ludzie-pradawni, będzie musiała się zmierzyć z kolejnymi zombiakami, sprzymierzyć się z Wulfem, nie dać się rozerwać bombie, a na końcu dokonać szturmu na bastion wiedźm. A pisałam o smoku...
Patricia Briggs z tomu na tom coraz bardziej mnie zaskakuje. Pomimo że jej fabuła opiera się zawsze o zasadę my dobrzy-oni źli, to jednak potrafi to tak cudownie kwieciście rozwinąć, okrasić humorem, a na końcu oprószyć trupami, że człowiek żałuje, że sam nie może sięgnąć po topór i z bojowym okrzykiem ruszyć na wroga. Tak w tym tomie pojawią się topory.
Pisałam, że z życzeniami trzeba ostrożnie. Od tego tomu moim nowym ulubieńcem stał się Wulfe. Dlaczego? No cóż, nie mogę zdradzić wszystkiego, bo nie byłoby zabawy, ale jak pisałam chciałam większą rólkę dla Elizawiety i ją dostałam, to znaczy ona, w tym tomie.
A teraz wyjaśnienie dlaczego rok 2021 też zapowiada się niezwykle. Coś takiego nigdy nie zdarzyłoby się w normalnych czasach. Po przeczytaniu tomu dziesiątego, sięgnęłam po „Klątwę burzy”. Muszę na wstępie nadmienić, że często bardzo intensywnie czytam i przeżywam przygody bohaterów, dlatego często szybko zapominam szczegóły. Po przeczytaniu 1/3, zaczęłam podejrzewać u siebie sklerozę, ewentualnie zaniknięcie szarych komórek, odpowiedzialnych za pamięć, nie rozpoznawałam bowiem bohaterów i jaki znowu most i troll. To było podejrzane, takie wydarzenie, które spowodowało stworzenie wolnej strefy, odcięcie się Marroka od watahy Adama, no nie, to nie możliwe, bym aż tyle zapomniała. A teraz drodzy czytelnicy będziecie mieć większy ubawze mnie, niż briggsowych mini kózek zombie – zapomniałam przeczytać tomu dziewiątego. Od tego momentu obstaję, że z dwojga złego, jakby mnie miało pokarać, to jak w kawale o piciu, wolę Parkinsona od Alzheimera. Pewnie na łożu śmierci sobie tego nie wybaczę.
Tak też spodziewajcie się w niedługim czasie, retrospektywnej recenzji tomu dziewiątego.
Ocena: 10/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz